Przejście w 30 dni całej Grenlandii z zachodu na wschód - to cel wyprawy Mateusza Waligóry i Łukasza Supergana. Najprawdopodobniej 3 maja rozpoczną trawers największej wyspy świata, którą pokonają na nartach, ciągnąc całe zaopatrzenie na saniach. "Pokonanie 600 kilometrów przez lądolód grenlandzki, kiedy jesteś zdany tylko i wyłącznie na swoje doświadczenie i umiejętności, to nadal duże wyzwanie. Na swojej drodze spotkamy tylko jedno miejsce, które można nazwać jakimś objawem cywilizacji. To stara amerykańska baza z czasów zimnej wojny" - opowiada Waligóra, dla którego będzie to przygotowanie do planowanej na koniec roku ekspedycji na biegun południowy. Obaj podróżnicy w ostatnich latach zasłynęli samotnymi wyprawami - m.in. pierwszym w historii samotnym przejściem mongolskiej części pustyni Gobi i zimowym trawersem Islandii. Tym razem sprawdzą się na ekspedycji w duecie. "Mam wrażenie, że jesteśmy do siebie trochę podobni. Nie jesteśmy chyba dużymi gadułami, więc nie jest wykluczone, że sporo tej wyprawy minie w ciszy. Z drugiej strony - dwóch facetów, jeden namiot, 30 dni... Jestem przekonany, że zrobimy sobie spowiedź z całego życia i psychoanalizę w jednym. Zobaczymy, co przyniesie" - opowiada Supergan.

Michał Rodak, RMF FM: Czego szukacie, wybierając się na Grenlandię? Czego w obecnych czasach może się spodziewać podróżnik, który planuje trawers całej wyspy?

Mateusz Waligóra: Dla mnie ta wyprawa jest wyjątkowa z wielu powodów. Po pierwsze - marzyłem o niej od dziecka i jest to dla mnie cel sam w sobie. Po drugie - jest to ostatni duży test przed wyprawą na biegun południowy, którą chciałbym rozpocząć pod koniec roku. Będę mógł sprawdzić siebie, ekwipunek, to jak sobie radzę i nabiorę dodatkowego doświadczenia. Często słyszę, że wyprawy na Grenlandię powoli wypełniają tę lukę, którą kiedyś stworzyła Korona Ziemi i że te wszystkie osoby, które stawiały sobie za cel wejście na najwyższe szczyty kontynentów i udało im się to zorganizować, szukają nowych wyzwań, a Grenlandia staje się kolejnym celem na ich drodze. Często słyszę też, że to nie są te same wyprawy, co 20-30 lat temu, choć robi się dokładnie to samo, bo teraz są już organizowane wyprawy komercyjne. Możesz napisać do Norwegów, Islandczyków, Brytyjczyków czy Duńczyków, a oni ci taką wyprawę zorganizują i dadzą przewodnika. Ja się z tym nie zgadzam. Uważam, że każdy, kto podejmuje się przejścia Grenlandii na własną rękę, musi stawić czoła czemuś naprawdę trudnemu. Przejście ponad 600 kilometrów przez lądolód grenlandzki, kiedy jesteś zdany tylko i wyłącznie na siebie, czyli na swoje doświadczenie i umiejętności, to jest nadal duże wyzwanie. Może nie twierdzę tak jak Łukasz, że to będzie najtrudniejsza rzecz, jakiej się podejmę, natomiast uważam, że będę musiał dać z siebie naprawdę bardzo dużo, by ta wyprawa zakończyła się powodzeniem. Jest to więc dla mnie test, wyzwanie, ale przede wszystkim spełnienie marzenia sprzed wielu lat. 

Łukasz Supergan: Dla mnie to jest po prostu kolejny krok w Arktyce. Brzmi to bardzo prosto, ale myślę, że po zimowym trawersie Islandii będzie to duży skok. Wchodzę na teren, który jest o wiele trudniejszy niż to, co miałem zimą na Islandii. To jest lądolód, olbrzymia czapa, gdzie nie ma możliwości znalezienia schronienia. Nie ma też ewidentnych dróg, ścieżek, przejść pomiędzy łańcuchami górskimi, czyli zabraknie tego, co było na Islandii - takiej świadomości, że mogę podążać jakimiś wytyczonymi latem ścieżkami, a przynajmniej próbować ich szukać. Tutaj to w ogóle nie istnieje. Wchodzimy na taką ogromną czapę. Musimy wspiąć się na mniej więcej 2500 metrów, by po drugiej stronie zejść i samo to będzie sporym wyzwaniem. Dla mnie to będzie więc skok w Arktykę we wszystkich możliwych aspektach. Nie sądzę, że będę planował coś większego w Arktyce. Na pewno nie mam w tej chwili w głowie bieguna, więc moja późniejsza droga będzie inna niż ta Mateusza, ale o trawersie Grenlandii sam wcześniej myślałem. Uważałem jednocześnie, że to dla mnie zbyt "grube" i zbyt drogie przedsięwzięcie. Trochę dzięki Mateuszowi stwierdziłem: "Może jednak nie. Spróbujmy!". To może być ciekawe doświadczenie. Wchodzę w miejsce zupełnie dla siebie nowe i choćby dlatego ta wyprawa w jakiś sposób będzie mnie przekraczała. Wszystko, co dotychczas robiłem, było inne niż to. To będzie przekroczenie samego siebie i na pewno spory wysiłek, spore wyzwanie, ale też jednocześnie mam świadomość, że wchodzimy do miejsca naprawdę pięknego. To że to miejsce będzie po prostu piękne i że będzie to genialna przygoda, to jest chyba dla mnie najważniejsze.

Wciąż fascynują nas historie z czasów polarnej eksploracji, a świadczą o tym kolejne książki i filmy poświęcone tej tematyce. Przypomnieliście sobie przed ekspedycją, nawet dla zwykłej przyjemności, wyprawy pierwszych odkrywców?

ŁS: Siedząc dzisiaj w pociągu, skończyłem książkę Nansena o jego zimowaniu w Arktyce i trzyletniej wyprawie, która ostatecznie nie osiągnęła bieguna, ale dokonała fenomenalnych rzeczy. Biorąc pod uwagę tamten sprzęt i tamte warunki, które w Arktyce były wtedy trudniejsze, to jest dla mnie jakiś kosmos. Mam na myśli to, czym wówczas dysponowali i co musieli przetrwać. To trzy zimy w Arktyce, z czego jedna spędzona de facto w takim kamiennym szałasie. Myślę, że nie ma w tej chwili ludzi, którzy byliby zdolni rzucić się na coś takiego. Sięgałem też do innych opowieści, ale nie czuję jakiejś specjalnej łączności. Nie czuję, żebyśmy byli kontynuatorami tamtej epoki. Ona już się skończyła. W tej chwili nie dokonuje się już wielkich odkryć geograficznych. Jest to jednak na pewno wzór do naśladowania. Ci ludzie są takim wzorem i niedoścignionym ideałem. Byli pionierami, którzy rzucali się w coś zupełnie nieznanego. 

MW: Dla mnie te wyprawy polarne złotych czasów zawsze były bardzo dużą inspiracją. Ich zrealizowanie wymagało dużo większej siły, determinacji, wytrzymałości. Szczególnie inspirująca dla mnie była historia Ernesta Shackletona i jego wypraw, z których żadna nie zakończyła się powodzeniem. Jednocześnie wszystkie są tak nieprawdopodobnie inspirujące, że nawet mój młodszy syn dostał imię Ernest na cześć Shackletona.

85 lat temu wyruszyła na Grenlandię pierwsza polska wyprawa arktyczna. Chcecie jakoś nawiązać do tej historii czy to tylko tło, do którego już nie wracacie?

MW: Dokładnie tak. 85 lat temu wyruszyła na Grenlandię pierwsza naukowa, polska wyprawa arktyczna. Starając się o wydanie nam pozwolenia na trawers lądolodu, musieliśmy zgłosić nazwę. Dla nas naturalnym wyborem było "Polish Greenland Expedition". Dopiero później, gdy grzebałem w źródłach, odnalazłem informację o tamtej wyprawie. Okazało się, że została ona poprowadzona przez późniejszego profesora Uniwersytetu Wrocławskiego. Dla mnie to szczególnie ważne, bo mieszkam we Wrocławiu. Zupełnym zbiegiem okoliczności nasze wyprawy nazywały się dokładnie tak samo, czyli "Polish Greenland Expedition", ale z tą różnicą, że my do naszej dodajemy numer A-22-750, który jest oficjalnym numerem nadanym naszemu wnioskowi. 

Jak dokładnie będzie wyglądać teren, który pokonacie i jak przebiega ta trasa? 

ŁS: Wnętrze Grenlandii to jest lądolód. On wypełnia ponad 80 procent wyspy. Clou przejścia Grenlandii z jednego brzegu na drugi to właśnie przejście lądolodu. Mówi się, że to olbrzymia czapa, ale w sensie takim ściśle geograficznym, czapą nazywa się mniejsze twory. To rzeczywiście lądolód, a takie lądolody są na świecie dwa. Jeden to Antarktyda, a drugi to Grenlandia, która jednocześnie jest największą wyspą świata. Pytanie więc, co oznacza przejście takiego lądolodu. Wydaje się, że to rodzaj takiej olbrzymiej tarczy, która jest zbudowana z lodu, ale kłopotem i miejscem kluczowym - jak nam się wydaje - mogą być obszary na jej krawędziach. To miejsce, gdzie lód zaczyna się łamać i taką kaskadą spada w stronę oceanu. Przejście tej kaskady może być kluczowe, bo tam czeka nas teren pełen szczelin. To odcinek dosyć krętej drogi, gdzie będziemy musieli bardzo kluczyć, a jednocześnie iść mocno pod górę wśród połamanych bloków lodu, holując za sobą sanie, które w tym momencie będą najcięższe, bo będziemy na początku wyprawy. Zajmie nam kilka dni zanim będziemy w stanie dojść do tego przełamania lądolodu, tej krawędzi i wyjść na bardziej gładki teren. W momencie, gdy to się stanie, nadal trudności się nie kończą. Lądolód nie jest płaski. Przez pierwszą połowę tej trasy idzie się lekko do góry, by z poziomu morza osiągnąć wysokość 2500-2700 metrów. To będzie nasz punkt kulminacyjny i dopiero po tym czasie, czyli po mniej więcej 2-2,5 tygodnia, zaczniemy schodzić już po wschodniej stronie Grenlandii, gdzie czeka nas kolejne kluczenie, by dostać się do wschodniego brzegu. Idziemy więc w takim terenie, który pozornie na zdjęciach może wydawać się gładki, a w rzeczywistości bywa dosyć skomplikowany. Tam w środku to jest po prostu ogromna, biała płaszczyzna, gdzie poruszamy się na nartach z saniami w śniegu. Ta płaszczyzna powoduje też, że jesteśmy wystawieni na wszystkie zjawiska atmosferyczne - wiatr, słońce, burze, opady śniegu. Przed tym wszystkim nie mamy żadnej osłony. To jest na Grenlandii kluczowe, że musimy polegać wyłącznie na tym, co posiadamy i na sobie, bo środowisko nie daje nam żadnej osłony, ale przez to chyba będzie to bardziej ciekawe.

A co - punkt po punkcie - będzie was czekać na samym początku ekspedycji?

MW: Swój marsz rozpoczniemy w okolicach 2-3 maja. Lecimy najpierw z Kopenhagi do Kangerlussuaq na zachodnim wybrzeżu Grenlandii. Po kilku dniach przygotowań przeznaczonych na uzupełnienie brakującego ekwipunku, paliwa i prowiantu, w tym kilku kilogramów masła, zakupimy też broń, która jest obowiązkowa na takiej wyprawie. Następnie wyruszymy z miejsca, które nazywa się Punkt 660. Tam rozpoczniemy wejście na lodowiec. W ciągu pierwszych kilku dni będziemy musieli lawirować pomiędzy szczelinami i wytopiskami. W tym roku na Grenlandii jest niewiele śniegu, a to sprawia, że lód nie jest chroniony przed promieniowaniem UV przez warstwę śniegu, wytapia się intensywnie i będziemy musieli kluczyć w miejscach, w których uda nam się odnaleźć drogę prowadzącą nas dalej. Na swojej drodze spotkamy tylko jedno miejsce, które można nazwać jakimś objawem cywilizacji. Jest to stara amerykańska baza z czasów zimnej wojny, która jest otwarta. Można do niej wejść, jeśli tylko śnieg na to pozwoli i od naszych przyjaciół wiemy, że można tam znaleźć śliwki w słoiku z 1988 roku, które choć przeterminowały się wiele lat temu, nadal ponoć smakują nieźle. To będzie jedyne takie miejsce, w którym będziemy mogli się schronić przed tymi warunkami, o których mówił wcześniej Łukasz. Później będziemy iść przez wielką białą przestrzeń zdani na nasze kompasy i GPS-y.

Jak ta wyprawa przedstawia się w liczbach - ile dokładnie kilometrów pokonacie i ile dni na to przewidujecie?

MW: Do przejścia mamy około 600 kilometrów. Zabieramy ze sobą żywność na 30 dni, więc pewnie ostatecznie średnia dzienna wyjdzie w okolicach 20 kilometrów, ale tak jak Łukasz mówił wcześniej - początek wyprawy i wejście na lodospad będzie czasem, gdy tych kilometrów na pewno będziemy robić mniej. Podobnie będzie przy zakończeniu wyprawy i przy zejściu do fiordu. To co może spowolnić nasz progres, to na pewno bardzo intensywny wiatr, który na Grenlandii potrafi wiać z siłą 300 kilometrów na godzinę i wtedy nazywa się go Piterak. Zdarzało się już w przeszłości, że tak intensywny wiatr, gdy uwięził polarników w namiocie, doprowadzał do ich śmierci. Jeśli taka burza trwa bardzo długo, to jest duża szansa, że się z niej już nie wychodzi. Niemniej jednak jesteśmy chyba optymalnie przygotowani. Mamy mocny sprzęt, umiejętności. Będziemy też budować śnieżne murki i liczę, że uda nam się te wszystkie trudności pokonać, a jednocześnie wystarczy nam jedzenia, by w bezpiecznym czasie przejść cały lądolód.

Będziecie w pełni samowystarczalni. Ile więc bagażu i sprzętu bierzecie ze sobą? Jak wyglądają też te racje żywnościowe, które musicie sobie przygotować?

ŁS: Łącznie sprzętu będziemy mieć 60 kilogramów z jakąś górką, to na pewno. Na początku oczywiście. Około połowy z tego będzie stanowiło jedzenie. Liczymy, że na takiego dorosłego faceta jak Mateusz czy ja potrzebujemy dzienną porcję 5-6 tysięcy kilokalorii, co oznacza kilogram albo trochę więcej niż kilogram jedzenia. 30 kilogramów jedzenia to będzie podstawa. Bierzemy jeden wspólny, mocny namiot, dobre puchowe ubrania i śpiwory. Bierzemy dwie kuchenki, bo od kuchenki bardzo dużo zależy. Nie mając jej na lądolodzie, wyprawa się kończy, bo nie jesteśmy w stanie znaleźć tam żadnej wody poza śniegiem i lodem. Jest więc trochę rzeczy, które mamy zdublowane. Jest tak też z nawigacją i łącznością. Mamy po kilka urządzeń do ich prowadzenia, na wypadek, gdyby jedno z nich popsuło się, zniszczyło się lub się zgubiło. Idziemy na nartach, ciągnąc za sobą sanie. To jest taka podstawa naszego wyposażenia.

MW: Nie wiem, jak Łukasz wyliczył, że będzie miał niewiele ponad 60 kilogramów. Ja - pakując się przed wylotem - już się zbliżam do 80 kilogramów. Zastanawiam się jak to upchnąć w jedną kurtkę, którą ubiorę na siebie. Wydaje mi się, że się nie da... Dodam parę słów o sprzęcie, bo często mówi się, że podróżnicy coraz częściej wybierają sprzęt zgodnie z filozofią "fast & light", aby był on jak najmniejszy i jak najlżejszy. W trakcie wypraw polarnych taka zasada nie do końca ma zastosowanie. Wybieramy sprzęt, który jest bardzo trwały, bardzo wytrzymały i łatwy do naprawienia. Ograniczanie jego wagi nie do końca polega na wybieraniu jak najlżejszego sprzętu, a raczej na ograniczeniu jego ilości. Wybiera się przedmioty, które mogą pełnić kilka funkcji. Częstym wyobrażeniem wypraw polarnych - jeśli chodzi o trudności - jest też dotkliwe zimno. To nie do końca prawda. Oczywiście jest zimno, ale na to będziemy przygotowani. Problemem jest wilgoć, przed którą musimy się chronić. Jeśli dojdzie do zamoczenia odzieży, przepocenia jej, to jedynym źródłem ciepła, które pozwoli nam ją wysuszyć, będziemy my sami. Musimy więc sobie przede wszystkim poradzić z tym, by nie doszło do zamoczenia naszej odzieży, a izolować będziemy się grubymi śpiworami puchowymi i puchową odzieżą. 

Macie w sumie za sobą kilkadziesiąt różnych wypraw. Doświadczenie jest ogromne. Myślicie, że coś jednak może was zaskoczyć i wyglądać nie tak, jak sobie wyobrażaliście?

MW: Byłem kilkanaście razy w tym samym miejscu na największej solnej pustyni świata - Salar de Uyuni. Zawsze byłem przekonany, że już nic nowego tam nie odkryję i nic mnie tam nie zaskoczy, a w trakcie ostatniej wizyty na tym najbardziej płaskim obszarze na świecie po raz pierwszy w życiu złamałem sobie nogę. Mimo dosyć dużego doświadczenia - tak jak na każdej wyprawie - będziemy musieli być bardzo uważni, bardzo czujni i przewidywalni, jeśli chodzi o podejmowane decyzje. To jest ważne, że Grenlandia nie wie, że my jesteśmy doświadczeni. Traktuje wszystkich tak samo. Jestem przekonany, że całe to nasze doświadczenie będziemy musieli w trakcie tej wyprawy wykorzystać, by zakończyła się powodzeniem.

ŁS: W takim miejscu zawsze spotka cię jakieś zaskoczenie. Myślę, że nawet ludzie, którzy przechodzili już Grenlandię i wracają na tę trasę, doświadczają tego samego. Dla nas to będzie prawdopodobnie pierwszy taki pobyt na lądolodzie i jestem pewien, że wiele rzeczy - wbrew naszym obecnym przewidywaniom - nie zadziała. My sami, nasz sprzęt i okoliczności - to wszystko razem nas czasami zaskoczy. Nie da się być przygotowanym na wszystko, natomiast warto być przygotowanym na nieprzewidziane. To jest powód, dla którego niektóre rzeczy mamy zdublowane i szykujemy się na potencjalnie gorsze warunki niż te, których się spodziewamy. Koniec końców mam nadzieję, że będąc tam we dwóch i z pewnym doświadczeniem zimowym, będziemy w stanie jakoś stawić temu czoła. Na pewno w takich momentach to już nie jest kwestia dźwigania ze sobą dodatkowego sprzętu. Bardzo często to jest kwestia pomysłowości i umiejętności improwizacji. Podejrzewam, że tak to będzie wyglądało. Jeśli coś nas zaskoczy, będziemy improwizować i starać się minimalizować wszelkie możliwe zagrożenia. Pozostaje mieć nadzieję, że nie będzie ich zbyt dużo.

MW: Chyba że zaskoczy nas niedźwiedź polarny. Wtedy będziemy uciekać, a ponoć biega 60 kilometrów na godzinę i czuje z 15 kilometrów.

ŁS: Na szczęście na zachodnim wybrzeżu i w środku lądolodu szansa jest bardzo mała. Na wschodzie jest trochę większa na spotkanie z tymi zwierzętami. Nie będziemy jednak w miejscu, gdzie one występują masowo, więc musimy mieć po prostu oczy dookoła głowy, zachować czujność i to powinno wystarczyć.

MW: Ja od kilku miesięcy śpię z pluszowym niedźwiedziem polarnym i oswoiłem trochę już ten strach. Każdy ma swoje sposoby.

Za wami w ostatnich latach masa wypraw, ale przede wszystkim były to samotne wędrówki. Jesteście gotowi na taką ekspedycję w duecie?

ŁS: Mam wrażenie, że jesteśmy do siebie trochę podobni. Nie jesteśmy chyba dużymi gadułami, więc nie jest wykluczone, że sporo tej wyprawy minie w ciszy. Z drugiej strony - dwóch facetów, jeden namiot, 30 dni... Jestem przekonany, że zrobimy sobie spowiedź z całego życia i psychoanalizę w jednym. Zobaczymy, co przyniesie. Plus jest taki, że zdarzało się nam podczas naszego treningu w Górach Izerskich spędzić trochę czasu i chyba nie było tak źle, ale może Mateusz teraz dyplomatycznie milczy, by przemilczeć to, co było... Podejrzewam, że Grenlandia zweryfikuje wszystko, ale mam też cichą nadzieję, że nasze doświadczenia z samotnych wypraw będą pomocne w tej wspólnej wyprawie i że raczej będziemy współdziałać niż konkurować ze sobą. Tam na miejscu nie będzie przestrzeni na żadną konkurencję. Musimy tam działać jako zespół i będziemy zdani na siebie. Myślę, że damy radę.

MW: Zaproponowałem Łukaszowi tę wyprawę, bo nie przyznaje się pozwoleń na samotne przejścia Grenlandii. Kiedy rozglądałem się za potencjalnym partnerem, Łukasz był jedną z dwóch osób, które przyszły mi do głowy i które swoim doświadczeniem sprawiły, że czułem, że to będzie dobry wybór. Druga z tych osób już przeszła Grenlandię, więc nie była zainteresowana, a Łukasz ten pomysł podchwycił. Wydaje mi się, że sztuka nie polega na tym, żeby się super dogadywać, bo my mamy to opanowane. Sztuka w dużej mierze polega na tym, byśmy nie czuli jakiegoś dyskomfortu w momencie, gdy jesteśmy z sobą i nic nie mówimy. Mam wrażenie, że tak będzie - każdy będzie wiedział, jakie mamy zadanie i nie będą padać niepotrzebne słowa, a mimo wszystko będziemy czuli, że się rozumiemy.

Opowiedzcie więcej o swoich kolejnych tegorocznych celach, do których się przygotowujecie. Mateusz wspomniał już o planach dotarcia do bieguna. Kiedy wyruszasz?

MW: Dla mnie wyprawa na Grenlandię będzie ostatnim testem przed samotną próbą dotarcia do bieguna południowego, czyli mojego wielkiego marzenia i takiego uwieńczenia wypraw pustynnych, bo Antarktyda jest największą lodową pustynią na świecie. Wyprawa powinna się rozpocząć na początku listopada. Do przejścia będę miał 1200 kilometrów. Będę poruszał się samotnie i bez wsparcia z zewnątrz, a więc będę zdany tylko na siebie. Wydaje mi się, że całość potrwa około 60 dni, ale to wszystko zależne jest od budżetu, który nadal się jeszcze nie spina.

ŁS: Ja przygody na biegunie raczej nie planuję, chociaż nigdy nie mówię nigdy. Może się okazać, że Grenlandia zaczaruje mnie na tyle, że stwierdzę, że wyprawy arktyczne to jest coś, co chciałbym kontynuować. Biegun raczej nie, ale zobaczymy. Nie zamykam się na nic. A jakie mam kolejne plany? W momencie, kiedy wracam z Grenlandii, a planujemy wrócić na początku czerwca, już mniej więcej miesiąc później wracam do Azji Centralnej na Chan Tengri, czyli siedmiotysięcznik, który w zeszłym roku mnie odepchnął, a na który chciałbym wejść w tym sezonie. Jeżeli to się uda, to będzie super. Będą dwie bardzo piękne przygody w ciągu jednego roku i przygotowanie do wyjścia w naprawdę wysokie góry, które planuję jeszcze w tym i kolejnym sezonie.

Mieliście wątpliwości czy teraz, w aktualnych realiach, gdy trwa wojna, realizacja jakiejkolwiek wyprawy to dobry pomysł?

ŁS: Wątpliwości mieliśmy. Pojawiło się pytanie, czy to jest dobra chwila, czy też nie należy zostać w kraju. Dla mnie te wątpliwości są podwójne, bo po powrocie z Grenlandii w Azji Centralnej prawie na pewno pod szczytem spotkam rosyjskich alpinistów. Jak będą wyglądały nasze rozmowy w bazie i nasze kontakty pod górą? To ogromny znak zapytania. Problem polega na tym, że prawie wszystkie koszty jakie ponieśliśmy, ponieśliśmy przed wybuchem wojny. To oznacza, że gdybyśmy w tej chwili zrezygnowali z wyprawy na Grenlandię, to te koszty byłyby kompletnie stracone i nie odzyskalibyśmy nic. Zaczynalibyśmy w kolejnym roku zupełnie od zera, utraciwszy naprawdę potężne fundusze, które pochłonęła ta wyprawa. To był taki - niestety - materialny, ale bardzo ważny dla nas moment, kiedy podjęliśmy decyzję, że robimy to.

MW: Wydaje mi się, że tak naprawdę nie ma dobrego momentu na wyprawy. W 2020 roku planowałem wyprawę, która nie odbyła się przez pandemię. W kolejnym roku nie wyjechałem za granicę, ponieważ obostrzenia nadal były dosyć duże. W tym roku jest wojna na Ukrainie i aż wolę nie myśleć, co będzie w roku przyszłym. To może być brutalne, ale wydaje mi się, że w kolejnych latach wcale nie czeka nas spokój, który pozwoliłby nam w poczuciu bezpieczeństwa i w takim poczuciu, że robimy to w najlepszym możliwym czasie, realizować nasze plany i marzenia.