Dokładnie 48 dni i 16 godzin zajęło Łukaszowi Superganowi zimowe przejście górami Polski ze Świeradowa-Zdroju do Wołosatego. Pokonał 1096 kilometrów, a wyprawę zakończył na Przełęczy Bukowskiej na wschodnim skraju Bieszczadów. "To była moja najdłuższa wędrówka zimą" - opowiada w rozmowie z dziennikarzem RMF FM.

"Chodziło o sprawdzenie, czy tych 7 tygodni na mrozie to będzie rzecz do zrobienia. Okazało się, że tak. Nie myślałem o biciu rekordów" - mówi podróżnik. Rok temu przeszedł samotnie zimą 800 kilometrów ze wschodu na zachód Islandii. Za nim także tysiące kilometrów pokonanych wcześniej m.in. przez całe Pireneje, Alpy, Karpaty, Słowację, irańskie góry Zagros oraz szlaki długodystansowe w Izraelu i Palestynie. 

Michał Rodak: Podobno zimowe chodzenie po polskich górach przez kilkadziesiąt dni powoduje zmarszczki. Poznałeś to na własnej skórze.

Łukasz Supergan: W moim przypadku to chyba kwestia przebywania w zimnym przez cały czas. Nie wiem, może ta skóra się zregeneruje, ale nie jestem pewien. Możliwe, że każda kolejna zimowa wędrówka to będzie takie dokładanie sobie kolejnych.

Zmarszczki można traktować jako pewien symbol. Ta wędrówka, licząca w sumie 1096 kilometrów, dała ci trochę w kość? Pokonałeś ten dystans z rezerwą czy ostatkiem sił?

Była rezerwa. W zasadzie zawsze jakąś mam. Mam chyba tak, że w momencie, kiedy jestem na takiej trasie i wiem, gdzie kończę, to jakoś tak podświadomie rozkładam siły psychiczne, że pod koniec już zostaje mi ich niewiele. Gdybym dotarł do końca i dowiedział się, że jednak przede mną jeszcze 100-200 kilometrów, to byłoby ciężko. Dałbym radę, bo robiłem trudniejsze wyprawy i bardziej wymagające psychicznie, natomiast pod koniec miałem już taką myśl: "Dobra, nareszcie. Ulga". Jest jakaś ulga, gdy kończysz taką wędrówkę. Ona była męcząca, chociaż to nie było tak, że ona mnie sponiewierała. To były raczej trudniejsze albo łatwiejsze okresy i tak się złożyło, że najtrudniejszy był pod koniec. Było tak ze względu na warunki śniegowe i odległości od zaopatrzenia. Największy bagaż niosłem właśnie w Beskidzie Niskim i w Bieszczadach, na końcu. Do tego ostatni tydzień miałem też najbardziej śnieżny. W Beskidzie Niskim i w Bieszczadach bardzo mocno dowaliło. Wtedy skumulowały się te dwie rzeczy, tworząc najtrudniejszy odcinek tej wyprawy. To taki tydzień, gdzie rzeczywiście darłem bardzo dużym procentem moich sił. Może nie były to wszystkie moje siły, ale prawie. To chyba było decydujące i spowodowało, że pod koniec to zmęczenie się skumulowało.

W połowie dystansu nie pojawiła się w twojej głowie myśl, że jednak trzeba zrezygnować? Wędrując po Polsce i do tego mijając na trasie swój dom, można byłoby poddać się tej pokusie. A może mimo wszystko nie miałeś takiego momentu?

W zasadzie nie. Raczej miałem wątpliwości, czy się uda, czy warunki mnie nie przerosną i czy nie dopadnie mnie jakaś kontuzja. Miałem lekką kontuzję stopy w zeszłym roku. Ona chyba nie do końca była zaleczona. Niby trenowałem i ją roztrenowałem, ale nie byłem tego pewien. Było parę takich momentów, gdy zastanawiałem się, czy dam radę, ale nie było takiej chwili, żebym miał taką myśl, że rezygnuję sam z siebie; że zabrakło mi sił fizycznych albo psychicznych. Raczej to było zastanawianie się, czy na pewno wszystko będzie OK. Nie było natomiast czegoś takiego, że usiadłem i pomyślałem sobie: "Nie mam siły, już nie dam rady i nie przebiję się przez to". Takich momentów w ogóle nie było. Z jednej strony pokazuje to, że ta zima rzeczywiście była mocna w porównaniu z ostatnią dekadą, ale nie była mocna dlatego, że nagle dowaliło dużo śniegu. Były oczywiście miejsca, gdzie tego śniegu było bardzo dużo, ale ona była mocna dlatego, że jak już walnęło na początku mojej wędrówki, to trzymało praktycznie do przedostatniego dnia mojego marszu. Pomijając odwilże, które na nizinach się trafiały, w górach w zasadzie non stop miałem stałą, konkretną pokrywę śniegową. To nie było tak, że miałem jeden atak zimy, a potem luz i szedłem sobie po trawie. To rzeczywiście była taka zima kilkutygodniowa, ale nie było takiego momentu, by trudności skumulowały się w jednym dniu i ten jeden dzień dał mi w kość tak, jak normalnie dwa tygodnie. Te trudności były stałe i takie umiarkowane. Dla przeciętnego turysty one mogłyby być konkretne, natomiast trochę dały mi te doświadczenia zimowe ostatnich lat. W tej sytuacji czułem, że trudności są, ale nie wykraczały poza klasyczne warunki zimowe. Czułem się dobrze. To, co było utrudnieniem, to konieczność zadbania o regenerację. Nie możesz się zajechać jednego dnia, bo kolejnego będziesz nie do życia, a musisz funkcjonować przez 7-8 tygodni marszu.

Mówiłeś przed tą wyprawą, że to ma być takie sprawdzenie siebie przed kolejnymi zimowymi wyprawami na równie długich dystansach z potencjalnie trudniejszymi warunkami. Może dobrze, że akurat ta zima w tym roku w Polsce okazała się inna niż poprzednie?

Trochę tak, bo w sumie to była moja najdłuższa wędrówka zimą. Była o prawie 2 tygodnie dłuższa niż ubiegłoroczny trawers Islandii, ale jednego i drugiego nie da się porównać. Tutaj jestem w cywilizacji w Polsce; raz na tydzień lub 10 dni mam do dyspozycji depozyty, które wysłałem w kilka punktów na trasie; mogę zanocować pod dachem itd. Islandia to arktyczna pustynia, gdzie byłem zdany w zasadzie wyłącznie na siebie. Trudno to porównać, aczkolwiek rzeczywiście były takie drobiazgi, które teraz, podczas tej wędrówki wymagały sprawdzenia i przetestowania. Przetestowania wymagało też moje ciało. Chodziło o sprawdzenie, czy tych 7 tygodni na mrozie to będzie rzecz do zrobienia. Okazało się, że tak, więc jest to jakaś praktyka, fajna nauka. Taka pierwsza myśl, gdy ruszałem w tę wędrówkę, to nie było bicie rekordów. To nie była myśl, że będzie super, bo będę pierwszy. To raczej taka myśl: "Ciekawe, czy dam radę, ciekawe, czy potrafię" i to w zasadzie tyle. To była taka osobista przygoda, na zasadzie zrobienia tego dla siebie i pod tym względem jestem bardzo z tego zadowolony. Znajomi i nieznajomi mówią mi: "Fajnie, bo pokazałeś, że fajna przygoda czeka też w Polsce". Fajnie, ale nie taki był mój cel. Cieszę się, że to była też inspiracja dla wielu ludzi. Pokazywałem ludziom zupełnie inne oblicze gór albo szlaki, o których w zasadzie nie wiedzieli. Pokazywałem też trochę inne oblicze wędrowania oraz rzeczy, których oni w ostatnim roku nie mieli szans zobaczyć, bo byli np. zamknięci w domach. Taka inspiracja też była fajna, ale ta pierwsza myśl, która mi towarzyszyła, to było zrobienie tego dla siebie i w zasadzie tyle.

Przeszedłeś całą trasę trochę szybciej niż zakładałeś. Mówiłeś przed wyruszeniem o 60 dniach, a ostatecznie wyszło ich niecałe 49. 

Zakładałem, że wyjdzie bliżej 55. Przewidywałem, że warunki śnieżne mogą być trudniejsze i że będę więcej odpoczywał. Okazało się, że odpoczywałem w sumie 2 pełne dni. Mam na myśli takie kompletne przerwy w wędrówce. Do tego doszedł jeden, który musiałem poświęcić na zdjęcia i filmowanie. Po drodze sporo zajmowało mi właśnie robienie zdjęć. Gdybym zebrał do kupy wszystkie momenty, kiedy skupiałem się bardziej na zdjęciach czy filmach, to też wyszłoby pewnie z 2 dni. Rzeczywiście, tych 49 dni to był taki dobry czas. Przypuszczałem, że mogę to zrobić mniej więcej w takim czasie, ale dawałem sobie jeszcze rezerwę dodatkowego tygodnia.

Jak sprawdziła się wybrana przez ciebie trasa, czyli to połączenie kilku różnych szlaków?

Na pewno była bardzo ładna i ciekawa. Moim celem było połączenie kilku długodystansowych szlaków. Oczywiście, czasami robiłem tylko ich fragment i na przykład niebieski szlak w Pieninach to była kwestia 1,5 dnia. W głowie miałem to, że chciałem głównie przejść Główny Szlak Sudecki, który wcześniej zrobiłem w pourywanych fragmentach, ale nie miałem go w jednym kawałku, więc zrobiłem go w całości zimą. Łącznik między Sudetami a Karpatami był w zasadzie tylko po to, by go zrobić. Starałem się iść trochę ścieżkami i trochę drogami, ale ostatecznie wyszło tam bardzo dużo wędrówki asfaltem. Znalezienie sensownego szlaku, jakiejś ścieżki w polnym krajobrazie, było momentami niewykonalne przez śnieg i roztopy. Później w Karpatach to było już połączenie Głównego Szlaku Beskidzkiego, czerwonego na Podhalu, niebieskiego w Pieninach, później znowu GSB i niebieskiego szlaku granicznego w Beskidzie Niskim oraz Bieszczadach. Ten ostatni kawałek był bardzo dziki. Ten szlak ogólnie jest trochę odizolowany, ale zimą jest właściwie nieprzetarty. Jest też mocno odludny.

Zmieniłeś gdzieś przebieg założonej na starcie trasy i pokonałeś inny odcinek niż planowałeś?

Tak, minimalnie w kilku miejscach. Raz się wycofałem z powodu deszczu. To był jeden z gorszych dni, kiedy tuż po zejściu z Babiej Góry złapał mnie paskudny deszcz. Stwierdziłem, że w tych warunkach muszę się schronić i zrezygnowałem z wejścia w Pasmo Policy. To oznaczało okrążenie jednego szczytu i modyfikację obejmującą mniej więcej 3 godziny. Tyle czasu szedłem trasą inną niż planowałem pierwotnie. Zmieniłem też mały fragment w Beskidzie Niskim ze względu na wizytę na szczycie Rotundy. Akurat towarzyszyła mi moja koleżanka fotografka i chciałem, żebyśmy zahaczyli o tamto miejsce. Czy coś jeszcze? Było jeszcze jedno miejsce, którego teraz dokładnie nie pamiętam. Wydaje mi się, że chyba na tym łączniku między Sudetami a Karpatami, ale to była jakaś kosmetyka, czyli wybranie tej czy innej drogi. Generalnie były 2-3 takie zmiany, ale kosmetyczne, obejmujące kilka godzin w skali prawie 1100 kilometrów, czyli w sumie niewiele. Co do reszty szlaku, szedłem już zgodnie z planem. Ta linia, którą wytyczyłem, została aktualna. 

Biwaki pod samym tarpem, bez namiotu sprawdziły się w polskich warunkach zimowych?

Tak, chociaż oczywiście traktowałem to jako wariant awaryjny. Tam gdzie się dało, nocowałem w schronach. Nie mówię, że w schroniskach, bo czasami wręcz nie mogłem z nich korzystać ze względu na zamknięcie, ale zdarzało się, że znajdowałem na trasie właśnie schrony, wiaty, deszczochrony, gdzie biwakowanie nie jest zbyt wskazane. To nie są miejsca przeznaczone na biwak, ale zimą byłem tam kompletnie sam i często takie proste zadaszenie było lepsze niż tarp. Tarp również był opcją, której użyłem sporo razy, bo czasami po prostu nie dawało się nic znaleźć. Byłem w lesie i miałem wokół siebie tylko drzewa. Wtedy lądowałem na ziemi, a tarp osłaniał mnie od padającego śniegu. Gdyby tak dokładnie policzyć, to najwięcej noclegów wypadło mi właśnie w różnego rodzaju schronach, szałasach, wiatach. Ponad połowa noclegów tak wyglądała. Jedna czwarta wypadła pod tarpem, a jedna czwarta w schroniskach czy pod dachem u znajomych.

Coś zaskoczyło cię przyrodniczo na tym długim odcinku od Świeradowa-Zdroju po Wołosate? Może coś, co zaobserwowałeś, cię zdziwiło?

Były takie pojedyncze obserwacje. Były ślady drapieżników - wilka i niedźwiedzia. Potwierdziło się też coś, czego trochę się spodziewałem, że to zobaczę - bardzo mocna eksploatacja lasów. Widoczna jest zwłaszcza w Sudetach. W Karpatach jej tak nie widziałem. Ona jest chyba bardziej na północy w stosunku do trasy, którą szedłem. Kiedy wspomniałem o tym na Facebooku, reakcja była bardzo mocna. Wielu moich czytelników potwierdziło to ze swoich regionów górskich i nizinnych...

Masz na myśli wycinkę drzew?

Niestety tak. Lasy górskie są o tyle specyficzne, że tam wycinka i prowadzenie dróg są dużo mniej opłacalne niż na nizinach, a z drugiej strony - przyrodniczo powodują więcej szkód. To erozja, zanikanie środowisk dla drapieżników czy niektórych ptaków... To jest temat na wielką dyskusję i całą książkę. Było to dla mnie pewnym zaskoczeniem. Wiedziałem, że to zobaczę, ale nie sądziłem, że aż na taką skalę. Trudno powiedzieć, czy to kwestia przyrodnicza, ale zaskoczył mnie jeszcze fakt, że tak mało miałem słońca przez całą tę trasę. Widziałem je raz na tydzień, więc obawiam się, że to może odbić się na moich zdjęciach...

Wydawało się, że w górach to dosyć słoneczna zima...

Miałem takie miejsca, takie słoneczne fragmenty. To były 2 dni słońca w Beskidzie Żywieckim poprzedzone kilkoma dniami kompletnego zachmurzenia i opadów śniegu, a potem znowu przez tydzień nie oglądałem słońca aż do Pienin. To była taka reguła, że ładne dni zdarzały się raz na tydzień, a najładniejsze miałem na samym końcu wędrówki i to tylko 2 lub 3.

Wspomniałeś, że zimowy trawers Islandii był inny. Porównałbyś to przejście przez polskie góry do którejś ze swoich wcześniejszych długodystansowych wędrówek? Przejście Łuku Karpat było porównywalne?

Tak, pod względem wysiłku. Wtedy było lato, teraz była zima i Łuk Karpat to wyższe szczyty, a tu niższe, ale jeśli chodzi o włożone w to siły, to rzeczywiście było to porównywalne. Ta zima wyciskała dwa razy więcej na odpowiednim dystansie. Porównywalne było też na pewno przejście Słowacji sprzed 7 lat. To też była zimowa wędrówka. Dystans wynosił prawie 850 kilometrów. Tamto przejście było jednak w zupełnie innym stylu. Moje wyposażenie, finanse i wiedza o górskiej diecie czy o biwakowaniu w górach zimą były wtedy na dużo niższym poziomie. Z tamtej wędrówki w 2014 roku czerpałem teraz sporo, żeby unikać tych samych błędów i to rzeczywiście się udało. Choć ta teraz była dłuższa, to finalnie skończyłem ją chyba mniej zmęczony. 

Na tamtych szlakach pewnie było też wtedy mniej osób, które spotykałeś. Ta zima z oczywistych względów i z powodu ograniczeń w podróżowaniu jest wyjątkowa. Na niektórych odcinkach tej polskiej wędrówki było tłoczno?

Miałem takie momenty. Na pewno zdarzały się w weekendy i w pobliżu niektórych schronisk, w takich miejscach mocno uczęszczanych. Trafiłem tak, że byłem w weekend w schronisku Andrzejówka w Górach Kamiennych i dookoła było pewnie z 400 osób. Schronisko działało wtedy na wynos, ale w okolice przyjechały setki ludzi. Tydzień później byłem w Jagodnej i to podobna sytuacja. Góry Bystrzyckie, dobry dojazd na miejsce, świetne warunki i dobre tereny do korzystania z biegówek. Tam też było 50-60 osób w schronisku i dookoła. Później nie było miejsc szczególnie tłumnych i najwięcej ludzi zobaczyłem w Bieszczadach. Przy pięknej pogodzie w weekend był wysyp skiturowców, ludzi na rakietach i niestety także na skuterach śnieżnych, więc paradoksalnie w tych dzikich Bieszczadach miałem całkiem sporo ludzi - na przykład 50 osób jednego dnia. Dzięki temu miałem też częściowo przetarty szlak. Po wielu, wielu dniach torowania miałem w końcu przed sobą w miarę przetartą ścieżkę. Patrząc ogólnie - tłumów nie było. Nie było czegoś takiego, że setki ludzi idą dookoła mnie. 

A na odcinkach łączących główne punkty czy w miejscach mniej popularnych pewnie mogłeś być też sam.

Tak. Na Babiej Górze byłem praktycznie sam. Na bardziej uczęszczanych grzbietach Beskidu Żywieckiego, który jest popularny, też spotykałem po kilka, kilkanaście osób w piękny słoneczny dzień. Beskid Sądecki też jest w miarę uczęszczany, a okazało się, że po świeżym opadzie śniegu i w śnieżycy na Głównym Szlaku Beskidzkim jestem tam sam i mam zasypaną ścieżkę, co szalenie rzadko się tam zdarza. Były takie momenty, że nawet w teoretycznie popularnych górach miałem pustki, ale to była też kwestia czasu i tego, że przypadało to na środek tygodnia lub kiepską pogodę. 

Kolejne dłuższe wyzwanie czeka cię w ciągu kolejnego roku, następnej zimy?

W ciągu miesiąca. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, to za miesiąc wyląduję za kołem podbiegunowym. Wybieram się na krótszą wędrówkę w północnej Szwecji na szlaku Kungsleden (Szlak Królewski - przyp. red.). Będzie to wyprawa w dwie osoby i stosunkowo krótka, bo na dwa tygodnie i liczy chyba 150-200 kilometrów. Po drodze wejdziemy na najwyższy szczyt Szwecji. To taki wyjazd "low profile". Chcemy wypróbować nowe rzeczy, nowy sprzęt. Zobaczymy jeszcze jak nam się ułoży czas, jakie będą finanse i co na to koronawirus, bo to do niego zawsze należy ostatnie słowo. 

Opracowanie: