Agnieszka Bibrzycka to najlepsza polska koszykarka ostatnich kilkunastu lat. Kilka dni temu postanowiła zakończyć karierę, bo spodziewa się drugiego dziecka. W rozmowie z RMF FM Bibrzycka wspomina swoje początki w Lotosie Gdynia, grę w amerykańskiej lidze WNBA a także na dalekiej Syberii.

Patryk Serwański: Śmiało można powiedzieć, że była pani skazana na koszykówkę. W końcu grała w nią pani mama.

Agnieszka Bibrzycka: Nie mylmy tylko "skazana" ze "zmuszana". Od niepamiętnych lat jeździłam z mama na treningi i ta piłka zawsze mi towarzyszyła. W szkole mogłam wybrać siatkówkę albo koszykówkę, ale to był łatwy wybór. Po zakończeniu kariery mama została moją trenerką. Grałam zawsze ze starszymi rocznikami, przychodziło mi to z łatwością i pewnie miało też wpływ na późniejsze sukcesy.

A był taki moment, w którym poczuła pani, że za tą pasją kryje się też talent?

Były dwa takie momenty. Pochodzę z Bytomia a tam nie mogłam się rozwijać. W wieku 14 lat dostałam szansę trenowania w Szkole Mistrzostwa Sportowego. Postanowiłam spróbować Przeszłam selekcję i przeniosłam się z rodziną do Warszawy. Tam rozkwitł mój talent. Zostałam zaproszona do reprezentacji kadetek i juniorek, z którą zdobyłam medal Mistrzostw Europy juniorek. Po zakończeniu szkoły miałem dużo ofert - z Europy, ze Stanów Zjednoczonych, oczywiście z Polski. Wybrałam dość odważnie i podpisałam umowę z Lotosem Gdynia.

To był wtedy klub, który zdominował nie tylko polskie rozgrywki, ale też świetnie radził sobie w Eurolidze. Dla młodej zawodniczki trudne warunki...

Poprzeczka wisiała bardzo wysoko. Dałam sobie jeden rok. Stwierdziłam, że jeśli nie spróbuję to będę żałować. W pierwszym sezonie grała z Gosią Dydek, Kathy Smith, Gordaną Grubin. Zdobywał ich zaufanie, zdobyłam zaufanie trenera. Jako 20-latka pokazałam, że zasługuję na minuty w polskiej lidze, a później w Eurolidze. Z sezonu na sezon stawałam się liderką drużyny i pojawiały się kolejne sukcesy.

W 1999 roku Polki zdobyły Mistrzostwo Europy, a pani dwa lata później trafiła do kadry. Trudno było się w tym zespole odnaleźć?

Koszykówka była wtedy zdecydowanie bardziej popularna. Jako młodej zawodniczce trudno było mi się przebić i udowodnić swoją wartość. Musiałem zapłacić frycowe - zbierać piłki czy sprzątać szatnię. Przychodziłam jednak pierwsza na trening, nie odpuszczałam i to pozwoliło mi zapracować na zaufanie. Reprezentacja była wtedy bardzo mocna. Przyjeżdżałam na zgrupowanie jako zawodniczka mistrza Polski więc koleżanki zdawały sobie sprawę, że nadchodzi nowa, młoda konkurencja. Z dziewczynami przyjaźnimy się do dziś. Wtedy dużo mi pomogły, dużo doradziły. Cieszę się, że reprezentacja we mnie zainwestowała.

Nie da się jednak ukryć, że w biało-czerwonych barwach dużo było rozczarowań. Po 1999 roku nie udało się już zdobyć medalu. Kolejne pokolenie, którego była pani przedstawicielką nie miało tylu dobrych zawodniczek.

Może jakbym się urodziła dwa lata wcześniej to załapałbym się na ten medal. W reprezentacji brakuje mi sukcesów. W klubach miała ich bardzo dużo. Jedyny sukces to 4. miejsce na Mistrzostwach Europy w 2003 roku. Wtedy jednak to była porażka, bo przez to nie awansowałyśmy na Igrzyska Olimpijskie, na których nigdy nie byłam i już nie będę. Kiedy przyszłam do reprezentacji grałyśmy jeszcze o wysokie cele. Później to się skończyło. W żeńskiej koszykówce jest duży przestój. Brakuje nazwisk, brakuje gwiazd i obawiam się, że jest coraz gorzej. Trudno mi powiedzieć jak będzie w przyszłości, ale teraz jesteśmy daleko w tyle. Jest siatkówka, piłka ręczna a o nas nie słychać.

To kwestia finansów, zaniedbań związku, złego marketingu?

Jest wiele aspektów. Ten rok 1999 - dziewczyny grały o medal, a nie pokazała tego żadna telewizja. Nie wykorzystano też potencjału Małgorzaty Dydek. Wiele rzeczy mogliśmy zrobić lepiej - i PZKosz i nasz klub. Nie wykorzystano dobrej koniunktury dla koszykówki. Dopóki nie wrócą sukcesy nie będzie boomu na tą dyscyplinę sportu.

Na pewno takich kłopotów nie było za Oceanem. Grała pani w lidze WNBA w San Antonio. Wyjazd do Stanów kilkanaście lat temu to był ciągle wyjazd do innego świata?

Jechałam w nieznane - zdecydowanie. To była dla mnie abstrakcja. Ja, dziewczyna z Bytomia w WNBA. W pierwszym sezonie grałam z Gosią Dydek i ona dużo mi pomogła, także językowo. To był skok na głęboką wodę, który dużo mnie nauczył. Zawsze bazowałam na rzucie, ale brakowało mi agresji w grze 1 na 1. Miałam dużo treningów indywidualnych i to potem pomogło mi się rozwinąć.

Inne aspekty, poza samą grą też były inne niż w Polsce?

W Ameryce wszystko jest większe. I klub i sztab, który liczył kilkadziesiąt osób. Ktoś odpowiadał za ręczniki, ktoś za podawanie bidonów. To byli także wolontariusze. Koszykówka, utożsamianie się z zespołem - Amerykanie tym żyją. Wszystko jest napompowane do granic możliwości. To był jeden wielki show. Mimo, że frekwencja była mniejsza niż w NBA można było odczuć, że dla ludzi nasz zespół i nasza gra są ważne.

A jak po grze w USA wyglądała rzeczywistość w Rosji? Bo tam na pewno przygód nie brakowało.

W Spartaku Moskwa mieliśmy bardzo ciekawego właściciela. Nazywał się Szabtaj von Kalmanowicz. To był człowiek orkiestra. Rok po moim odejściu został zastrzelony w centrum Moskwy i niech to będzie podsumowanie. Potrafił przynieść na trening walizkę z pieniędzmi, położyć na parkiecie kilka studolarowych banknotów. Kto trafił do kosza zbierał kasę. Zabierał nas na bankiety, a nawet na spriptiz. Poza koszykówką lubił rozrywkę, ale to jakoś działało, bo wygrałyśmy Euroligę i zdobyłyśmy mistrzostwo Rosji. To były duże sukcesy i do dziś wspominam ten okres z sentymentem.

W Jekaterynburgu na Syberii też było ciekawie?

To też byli ludzie z gestem. 40 stopni mrozu przez pół roku. Nie dało się wyjść na zewnątrz. Każda z nas miała kierowcę, który jechał z punktu A do punktu B. Trening, mecz i do domu - tak się tam funkcjonowało. Przeżyłam tam 4,5 roku więc nie narzekam. Kibice kochali koszykówkę. Rosję wspominam bardzo miło. Mentalnie, kulturowo to ludzie bardzo podobni do nas.

Z UMMC Jekaterynburg odeszła pani ze względu na pierwszą ciążę. Dla kobiety, sportowca to chyba nie łatwa sprawa. Macierzyństwo i karierę trudno połączyć.

Nie ma dobrego momentu na ciążę. Na palcach jednej ręki mogę policzyć koleżanki z zespołu, które podjęły taką decyzję. Szczególnie na tym najwyższym poziomie to rzadkość. Ja byłam gotowa i z moim partnerem stwierdziliśmy, że co będzie to będzie. Szczęśliwie w połowie sezonu zaszłam w ciążę i wróciłam do Polski. Chyba mentalnie chciałam też odpocząć od koszykówki i byłam gotowa na dziecko. Po ciąży szybko wróciłam. Po orku grałam już w Polkowicach.

Kluby na pewno nie patrzą na takie sytuacje przychylnym okiem?

Na pewno patrzą niechętnie. W kontrakcie jest zawsze zapis, że w razie ciąży umowa jest automatycznie rozwiązywana. W moim przypadku właśnie tak było.

Za jakiś czas kiedy odpocznie pani od koszykówki i odchowa dzieci zajmie się pani pracą trenerską?

Na razie zostałam menedżerem Basketu Gdynia więc zostaje przy koszykówce. Chcę pomóc swoją wiedzą i doświadczeniem. A za jakiś czas myślę, że podziałam w kierunki pracy trenerskiej. W Krakowie razem z partnerem prowadzimy małą firmę deweloperską więc jeśli nie koszykówka to nieruchomości. Ten temat też zawsze mnie interesował.