10 maja, jako dzień I tury wyborów, to doskonała wiadomość dla urzędującego prezydenta. Około-wyborczy kalendarz wielce mu sprzyja. Nagromadzenie rocznic, świąt, uroczystości stworzy Bronisławowi Komorowskiemu doskonały kampanijny i zarazem nie-kampanijny entourage. Tak doskonały, że dla czystości reguł, wybory powinny jednak odbyć się ten tydzień później.

Radek Sikorski wyszedł najwyraźniej z założenia, że "szczęściu trzeba pomagać". I - w i tak dobrze układający się dla kandydata PO kalendarz - wpasował jeszcze I turę wyborów. Jeśli spojrzymy dziś na ostatni kampanijny tydzień, widać, że z siedmiu ostatnich przed ciszą wyborczą dni, aż trzy będą dniami świąt, rocznic, obchodów, celebr, w których Bronisław Komorowski będzie grał pierwsze skrzypce. 2 maja w Dzień Flagi, 3 maja - w rocznicę uchwalenia Konstytucji, 8 maja - podczas pośpiesznie organizowanych właśnie uroczystości 70 rocznicy pokonania III Rzeszy, to urzędujący prezydent będzie grał najważniejszą rolę i błyszczał w światłach fleszy. I to w otoczeniu nie-wprost-kampanijnym, co jest w takich sytuacjach dodatkowym bonusem.

Zwłaszcza ten ósmy dzień maja wydaje się tu szczególnie istotny. To będzie ostatni dzień kampanii, ten gorączkowy moment, tuż przed rozpoczęciem wyborczej ciszy, gdy wszyscy kandydaci, rzutem na taśmę, próbują wygłosić ostatnie przemówienie, wedrzeć się do świadomości wyborców i natchnąć ich wiarą i nadzieją zwycięstwa. A tu show, zapewne dość skutecznie, "ukradnie" im prezydent-kandydat, bo wielkie (przynajmniej w marzeniach ich organizatorów) uroczystości z udziałem głów państw skierują tego dnia uwagę wszystkich na Bronisława Komorowskiego. I to on, w ostatnich godzinach przed zakończeniem kampanii, objawiać się będzie Polakom, jako honorowana przez świat głowa państwa - a zatem naturalny faworyt do kontynuowania prezydenckiej misji.

Nie będę snuł spiskowych teorii. Oczywiście, że Radosław Sikorski nie miał tu szczególnego wyboru. Wybory w pierwszy weekend maja byłyby absurdem - bo w czasie długiej majówki (w tym roku zresztą bardzo krótkiej) obywatele myślą o wszystkim, tylko nie o poszukiwaniu komisji i urny. Trzeba było zatem decydować czy 10, czy 17 maja. Bo takie daty zdeterminowała katastrofa smoleńska i kalendarz, jaki został wtedy nakreślony. Ale mam poczucie, że dla uniknięcia podejrzeń, iż wszystko w tej kampanii obliczone jest na reelekcję, że Platformie "pomagają nawet ściany" i że nawet za pomysłem organizacji, alternatywnych dla moskiewskich, uroczystości rocznicowych stoi pomysł wyborczy, I tura mogłaby się odbyć tydzień później. Rozproszyłoby to podejrzenia, wyrównało szanse, a para 17 maja - I tura, 31 maja - ewentualna druga, byłaby równie dobra, jak para 10 - 24 maja.