Kpił z opozycji i Stanów Zjednoczonych, ale nie groził. Władimir Putin, rozpoczynając prezydencką kampanię wyborczą, podczas ponadczterogodzinnego telewizyjnego spektaklu odpowiadał na pytania Rosjan i pokazywał nową twarz - "cara tyle silnego, co liberalnego".

59-letni premier, były prezydent i - najpewniej - też przyszły prezydent, wykorzystał doroczne wystąpienie do - jak pisze Reuters - przypomnienia swego wizerunku silnego lidera z dokumentną znajomością państwa, narodu, zainteresowanego sprawami obywateli.

Sporo miejsca poświęcił ostatnim wyborom do Dumy. Mówienie, że w Rosji nie ma opozycji i że nie ma ona możności wypowiedzi, to przesada - twierdził Putin. Jak podkreślał, możliwa jest przecież rejestracja opozycyjnych partii. On sam - jak zaznaczył - jest fanatycznym zwolennikiem demokracji, a rządzi tylko dlatego, że chcą tego wyborcy. Jeżeli zobaczę, że poparcia nie ma, nawet jednego dnia nie spędzę w swoim gabinecie - zapewniał.

Putin podkreślił, że chce integracji z Europą i pragnie odrzucić pozostałości zimnej wojny. Rosja powinna mniej straszyć sąsiadów i pozbywać się wizerunku imperium - mówił.

Zdołał jednak skrytykować Zachód, zwłaszcza USA. Jak zaznaczył ludzie są zmęczeni dyktatem tego jednego państwa. Powiedział, że czasem odnosi wrażenie, że Stanom Zjednoczonym potrzebni są nie sojusznicy, lecz wasale.

Już po zakończeniu sesji pytań i odpowiedzi Putin potwierdził, że ma zamiar nominować Dmitrija Miedwiediewa na premiera po marcowych wyborach prezydenckich, po których on sam chce powrócić na Kreml.