​Pięć osób, w tym czworo członków jednej rodziny, zginęło w katastrofie niewielkiego samolotu na Florydzie. Dwusilnikowa cessna rozbiła się tuż po starcie w gęstej mgle na małym lotnisku położonym około 60 km od Tampy.

Samolot wystartował w gęstej mgle z portu lotniczego Bartow w stanie Floryda, ale chwilę później uderzył w ziemię i stanął w płomieniach. Wszyscy, którzy znajdowali się na pokładzie, zginęli.

Nie było szans na przeżycie - powiedział podczas konferencji prasowej szeryf Grady Judd z hrabstwa Polk. To ogromna tragedia, kiedy dzieje się to właśnie w Wigilię - dodał.

Szeryf zaznaczył, że bardzo dobrze znał pilota maszyny, mówił o jego zasługach dla miasta i regionu.

Pilotem był 70-letni adwokat z miejscowości Lakeland. Razem z nim leciały dwie córki w wieku 24 i 26 lat, 27-letni zięć i przyjaciółka rodziny: 32-letnia nauczycielka. Zamierzali dotrzeć do Key West, chcieli tam wspólnie spędzić dzień.

Jeden z pracowników lotniska Bartow, który fotografował i filmował unoszącą się nad portem mgłę, zarejestrował jedynie hałas, jaki słychać było po uderzeniu cessny w ziemię. Na jego nagraniu nie widać samej maszyny.

Służby po obejrzeniu tego materiału zgodnie przyznały, że w taką pogodę nie powinien odbywać się żaden lot, "szczególnie tak małym samolotem".

Wypadkiem zajęły się już Narodowa Rada Bezpieczeństwa Transportu i Federalna Administracja Lotnictwa. Jego przyczyny ma wyjaśnić specjalnie do tego powołana komisja.


(ł)