Prezydent Stanów Zjednoczonych, podczas wizyty w Bangkoku, skrytykował Chiny za łamanie praw człowieka, brak demokracji i prześladowanie dysydentów. Jednak zdaniem wielu komentatorów, ze strony George’a Busha był to tylko dyplomatyczny unik, bo słowa nie były specjalnie dosadne, a poza tym wygłoszenie ich poza terytorium Chin, zmniejsza zdecydowanie ich wagę.

Amerykański prezydent powiedział, że jego kraj pozostaje w zdecydowanej opozycji do praktyk aresztowania politycznych przeciwników, i że Stany Zjednoczone nawołują do wprowadzenia wolności mediów, czy zgromadzeń nie po to, by skłócić chińskich polityków ale dlatego, że to jedyna droga do pełnego rozwoju tego kraju.

To dosyć wyważone wystąpienie jak na Busha i to właśnie irytuje jego krytyków. Ich zdaniem, prezydent unika nazwania rzecz po imieniu; słowa wygłosił nie w Pekinie a w Bangkoku i wartość tego wystąpienia nie jest nawet symboliczna.

Zdaniem obrońców praw człowieka, Bush powinien wykorzystać okazję i spotkać się z przedstawicielami chińskiej opozycji, co byłoby bardzo wymownym gestem. Na to się jednak raczej nie zanosi. Na razie więc padły słowa, które gdzieś, kiedyś trzeba było powiedzieć i być może teraz prezydent zajmie się już tylko dopingowaniem sportowców.