70 lat temu - 24 marca 1944 roku w Markowej na Rzeszowszczyźnie rozegrała się straszliwa tragedia. Rankiem niemiecka żandarmeria zamordowała siedemnaście osób. Zginęli Józef i Wiktoria Ulmowie wraz z szóstką nieletnich dzieci oraz ośmiu Żydów z rodzin Szallów i Goldmanów, w tym malutka córeczka tych ostatnich. Potworność tej zbrodni jest niewyobrażalna gdyż w trakcie rozstrzeliwania Wiktoria zaczęła rodzić kolejne, siódme dziecko...

Ulmowie mieszkali w podłańcuckiej Markowej. Przed wojną była to jedna z największych wiosek w Polsce. Mieszkało w niej 4,5 tys. osób w tym około 120 Żydów. Słynęła wówczas z tego, że była jedną z najlepiej rozwiniętych wsi pod względem spółdzielczości. W 1935 r. powstała tu pierwsza w Polsce Spółdzielnia Zdrowia. Aby ją podziwiać przyjeżdżały nawet organizowane przez "Gromadę" wycieczki z Warszawy. O jednej z nich pisano w "Czasopiśmie Spółdzielni Rolniczych": "Uczestnicy, wśród których byli i lekarze, podkreślali nadzwyczajne wyniki spółdzielni zdrowia w Markowej, jak również i wpływ lekarzy pod względem zdrowotnym na okolicę."

Ulmowie byli członkami tej i innych spółdzielni. Wiktoria pobierała kursy na Uniwersytecie Ludowym w sąsiedniej Gaci, a Józef był kierownikiem Spółdzielni Mleczarskiej, organizował konkursy na najlepsze uprawy, ale przede wszystkim dużo i pięknie fotografował.

W 1935 r. Józef i Wiktoria się pobrali. Szybko doczekali się licznego potomstwa. Tylko częściowo ograniczyło to ich działalność społeczną. Jednak i z nią musieli się rozstać gdy wybuchła wojna. Trzeba było wszystko poświęcić, aby zapracować na chleb. Pojawiły się też nowe wyzwania....

Józef Ulma już przed wojną żył w bardzo dobrych stosunkach z Żydami. Kilka rodzin żydowskich mieszkało w sąsiedztwie jego domu, z innymi z Łańcuta handlował uprawianymi przez siebie warzywami. Gdy w 1942 r. Żydzi mieli już pewność, że Niemcy chcą ich wszystkich wymordować, poprosili wówczas Ulmów o pomoc. Józef pomagał im budować ziemianki na obrzeżach wsi. Nie był to jednak skuteczny sposób na przeżycie i niektórzy z Żydów zostali wytropieni i zamordowani. Gdy pozostali poprosili Ulmów, aby przyjęli ich pod dach swojego domu, Ulmowie nie odmówili. Uczynili to mimo tego, że od roku wywieszano we wsi plakaty z obwieszczeniami niemieckich władz, w których informowano, że każda, nawet najmniejsza pomoc Żydom, będzie karana śmiercią. Wśród ośmiu ukrywanych Żydów znalazło się pięciu mężczyzn z Łańcuta o nazwisku Szall - ojciec i czterech synów z Łańcuta oraz sąsiedzi Józefa: Layki, jej siostry Gołdy Goldman i małej dziewczynki, przypuszczalnie córki Layki.

Trudno określić wprost motywy, jakimi kierowali się Ulmowie, przyjmując pod swój dach Żydów. Była to zapewne miłość bliźniego, współczucie i świadomość tego, że zaniechanie pomocy może być wyrokiem śmierci dla wyjętych spod prawa ludzi. W 1942 r. Ulmowie wielokrotnie widzieli, jak na sąsiedniej parceli - grzebowisku padłych zwierząt - Niemcy rozstrzeliwali Żydów. Czy mógł być jeszcze jakiś inny powód skłaniający ich do takiej postawy, np. wynagrodzenie za użyczenie schronienia, gdyż - jak wiadomo - liczna rodzina Ulmów była biedna? Szallowie nie mieli przy sobie wielkiego majątku, ponieważ powierzyli go wcześniej komuś, kto obiecał im pomoc. Pochodzące ze stosunkowo bogatego jak na wiejskie warunki domu córki Goldmana zapewne przyniosły ze sobą jakieś środki do życia, które przeznaczano na utrzymanie wszystkich domowników. Później na piersiach zamordowanej Gołdy znaleziono pudełeczko ze złotymi precjozami, co może świadczyć o tym, że Ulma nie żądał od niej zapłaty.

Przyjmując Żydów, Ulmowie mogli liczyć na to, że dzięki wspólnej pracy kilku osób w sile wieku wszystkim będzie łatwiej przeżyć trudne wojenne dni. Wiadomo, że Józef Ulma razem z Żydami zajmował się garbowaniem skór, które sprzedawał w dużej ilości, zarabiając pieniądze na życie.

Mimo znacznego oddalenia od zabudowań sąsiadów, fakt ukrywania Żydów nie na długo pozostał nieznany. Zagadką pozostaje, kto i dlaczego powiadomił Niemców o ukrywanych Żydach. Dzięki odnalezionym, choć niepełnym, dokumentom podziemia można z dużym prawdopodobieństwem odtworzyć, jak doszło do tragedii 24 marca 1944 r.

Szallowie mieszkali przed wojną i na jej początku w Łańcucie. Zdając sobie sprawę ze zbliżającego się "ostatecznego rozwiązania", rozpoczęli poszukiwanie schronienia. Znaleźli go za wynagrodzeniem u jednego z posterunkowych policji w Łańcucie. Kiedy zorientował się, że Niemcy za pomoc Żydom nie tylko grożą karą śmierci, ale i ją wykonują, usunął ich. Udali się wtedy do Ulmów. Ciągle jednak nachodzili Lesia, domagając się od niego pomocy za pozostawioną w jego rękach znaczną część majątku. Ponieważ od jakiegoś czasu jej nie otrzymywali, próbowali odzyskać swoje mienie - zabrać je lub przejąć w zamian za inne dobra będące własnością policjanta. Zachowane dokumenty konspiracyjnej Ludowej Straży Bezpieczeństwa sugerują, że w obawie przed utratą żydowskiego majątku zdradził on żandarmerii niemieckiej kryjówkę Szallów.

Dzięki aktom z procesu jednego ze sprawców Josepha Kokotta ustalić można przebieg zbrodni. Został wówczas przesłuchany jeden z naocznych świadków - furman Edward Nawojski, który otrzymał rozkaz przewiezienia żandarmów z Łańcuta do Markowej. W pacyfikacji brało udział co najmniej pięciu żandarmów oraz od czterech do sześciu granatowych policjantów. Dowódcą grupy był szef posterunku w Łańcucie porucznik Eilert Dieken. Inni żandarmi to Joseph Kokott, Michael Dziewulski, Gustaw Unbehend i Erich Wilde. Zidentyfikowano również dwóch policjantów - Włodzimierza Lesia i Eustachego Kolmana.

Jeszcze przed świtem furmanki dotarły do zabudowań Józefa Ulmy. Niemcy, pozostawiając nieco w oddaleniu furmanów z końmi, wraz z granatową obstawą udali się pod dom. Wkrótce rozległo się kilka strzałów - pierwsi, jeszcze podczas snu, zginęli dwaj bracia Szallowie oraz Gołda Goldman. Naocznymi świadkami pozostałych egzekucji byli furmani, którzy zostali przywołani przez Niemców, żeby zobaczyli, jaka kara spotka każdego Polaka ukrywającego Żydów. Nawojski podaje, że widział, jak mordowano jednego z Szallów, następnie Laykę Goldman wraz z małym dzieckiem, kolejnego mężczyznę z rodziny Szallów, a na końcu najstarszego z nich. W krótkim czasie przed dom wyprowadzono Józefa i Wiktorię Ulmów i tam ich rozstrzelano. Świadek relacjonuje: "W czasie rozstrzeliwania na miejscu egzekucji słychać było straszne krzyki, lament ludzi, dzieci wołały rodziców, a rodzice już byli rozstrzelani. Wszystko to robiło wstrząsający widok". Wśród rozpaczliwych krzyków dzieci żandarmi zaczęli się zastanawiać, co z nimi począć. Po naradzeniu się z kompanami Dieken zdecydował, że należy je zastrzelić. Nawojski widział, jak trójkę lub czwórkę dzieci własnoręcznie rozstrzelał Kokott. Jego słowa wypowiedziane po polsku do furmanów wryły mu się głęboko w pamięć: "Patrzcie, jak polskie świnie giną - które przechowują Żydów". Zginęli: Stasia, Basia, Władzio, Franuś, Antoś, Marysia. W ciągu kilku chwil z rąk oprawców zginęło siedemnaście osób.

W momencie, gdy mordowano ostatnie ofiary, na posesję Ulmów przybył wezwany sołtys Teofil Kielar. Na rozkaz Niemców przyprowadził ze sobą kilka osób do grzebania ciał. Ponieważ znał dowódcę ekspedycji karnej ze względu na częste kontrole w Markowej, zapytał go, dlaczego zabili także dzieci. Usłyszał, że uczynili to dla dobra mieszkańców Markowej: "żeby gromada nie miała z nimi kłopotu".

Po dokonaniu zbrodni Niemcy przystąpili do rabunku. Kokott zwrócił się do jednego z przywołanych mieszkańców i nakazał mu dokładne przeszukanie zamordowanych Żydów. Sam nadzorował i przyświecał latarką. Gdy przy zwłokach Gołdy Goldman zauważył schowane na piersi pudełko z kosztownościami, powiedział: "Tego mi było potrzeba" i schował je do kieszeni. Inni Niemcy zajęci byli rabowaniem dobytku Ulmów. Zarekwirowano skrzynie, materace, łóżka, część lepszych naczyń, a także duże ilości wyprawionych skór. Ponieważ zagrabione rzeczy nie mieściły się na furmankach, które przyjechały z Łańcuta, Niemcy zażądali dwóch dodatkowych. Te dostarczono z Markowej. Obecni pod przymusem mieszkańcy Markowej otrzymali rozkaz zniesienia zmarłych ze strychu i wykopania dużych dołów do których wrzucono zamordowanych.

Na koniec na miejscu kaźni urządzono libację. Sołtysowi kazano przynieść wódkę, żandarmi i granatowi policjanci wypili trzy litry. Po zakopaniu zwłok Kokott zgromadził Polaków pracujących przy pochówku i nakazał im zachowanie tajemnicy: "Nikt nie śmie wiedzieć, ile osób zostało zastrzelonych, tylko wiecie wy i ja!". Potem wraz z załadowanym na furmanki dobytkiem wszyscy policjanci odjechali z Markowej. Mimo surowego zakazu ze strony Niemców w ciągu tygodnia, pod osłoną nocy, pięciu mężczyzn odkopało dół, w którym pochowano Ulmów i włożywszy ciała do trumien, zakopali je z powrotem. Jeden z nich tak o tym opowiedział w 1958 r. na procesie Kokotta: "Kładąc do trumny zwłoki Wiktorii Ulma, stwierdziłem, że była ona w ciąży. Twierdzenie to opieram na tym, że z jej narządów rodnych było widać główkę i piersi dziecka". Wkrótce po wyrzuceniu Niemców z Markowej ciała Ulmów przeniesione zostały na miejscowy cmentarz.

Ulmowie to jedni z wielu Polaków, którzy zginęli za pomoc Żydom, a jedni z nielicznych szerzej znanych. A szacuje się dzisiaj, że z takiego powodu jak Ulmowie zginęło ponad tysiąc osób. Ulmowie zostali dostrzeżeni, gdyż pamięć o nich pielęgnują różne instytucje i mieszkańcy Markowej - wioski, która rozwija się na nowo, w której dba się o dziedzictwo i w której powstaje pierwsze w Polsce Muzeum Polaków Ratujących Żydów na Podkarpaciu. Pamiętajmy o tych wielu polskich Sprawiedliwych, którzy nie mają jeszcze pomników i nie są szerzej znani. Bo dzięki polskim Sprawiedliwym uratowano w Polsce kilkadziesiąt tysięcy Żydów. A kto ratuje jedno życie ratuje cały świat...

dr Mateusz Szpytma/Instytut Pamięci Narodowej