Dobiega końca proces w sprawie pacyfikacji śląskich kopalń na początku stanu wojennego. Wczoraj sąd wysłuchał mowy oskarżycielskiej. Prokurator zażądał dla byłych milicjantów od ośmiu do 15 lat więzienia. Dwóm z nich postawił zarzut kierowania krwawymi akcjami w kopalniach "Wujek" i "Manifest Lipcowy". Dwudziestu kolejnym zarzuca - tu cytat z kodeksu - "udział w bójce z użyciem niebezpiecznego narzędzia".

Warto przypomnieć, że tym niebezpiecznym narzędziem była po prostu broń palna, a jej skutkiem śmierć i rany górników. Jak tłumaczył prokurator, powołując się na zeznania jednego ze świadków, pewne jest to, że przed dwudziestu laty ginęli ludzie: „Zomowcy ruszyli do ataku, zatrzymali się, a następnie padły strzały. Strzelano do nas jak do kaczek”. Udało się, zdaniem oskarżyciela ustalić kto kierował akcją i strzelał. Ale tu bezpośrednie dowody się kończą. Tego najważniejszego – kto oddawał śmiertelne strzały lub ranił ustalić się nie udało. Bezpośrednich dowodów nie ma, jeśli były zaginęły tuż po tamtych wydarzeniach: „Oskarżyciel publiczny nie dysponuje dowodami bezpośrednio wskazującymi na fakt użycia broni przez poszczególnych członków plutonu specjalnego”. Stąd też nie można postawić oskarżonym, jak chcieliby pełnomocnicy oskarżycieli posiłkowych zarzutu zabójstwa. Nie zmienił tego nawet fakt pojawienia się nowego, zdaniem prokuratury, bardzo ważnego i wiarygodnego dowodu w sprawie, czyli tak zwanego „Raportu Taterników”.

Obecny proces w tej sprawie jest drugim z kolei. W pierwszym, który trwał ponad 4,5 roku, 11 byłych milicjantów uniewinniono, a wobec kolejnych 11 sąd umorzył postępowanie. Z przyczyn proceduralnych wyrok jednak uchylono i sprawa zaczęła się od nowa.

07:00