To była walka efektowna, mogąca podobać się publiczności i co najważniejsze: zwycięska. "Cenny sprawdzian" - tak Adam Kownacki (18-0, 14 KO) mówi o zwycięstwie, po zaciętym pojedynku, nad Amerykaninem Charlesem Martinem (25-2-1, 23 KO) w sobotni wieczór podczas gali w Nowym Jorku. Zakontraktowane na 10 rund starcie niepokonanego 29-latka ze starszym o trzy lata byłym mistrzem świata wagi ciężkiej federacji IBF nie zakończyło się przed czasem: było wyrównane i dostarczyło widzom wielkich emocji. O zwycięstwie Polaka sędziowie zdecydowali jednogłośnie. On sam, już na chłodno, ocenia teraz: "Od starcia o pas dzielą mnie jeszcze jedna, dwie bitwy".


To była dobra walka i cenny sprawdzian. Pokazałem się z dobrej strony i zdałem kolejny egzamin. Moim zdaniem, wygrałem więcej niż sześć rund, ale najważniejsze, że wszyscy - włącznie z sędziami - nie mieli wątpliwości, kto był lepszy - mówi Kownacki.

Amerykańscy komentatorzy ze stacji Showtime, która transmitowała galę, tuż przed jej startem zastanawiali się, kto będzie w jakiej dyspozycji i kto ma więcej do zyskania. O 29-letnim "Babyface" mówiono, że w przypadku wygranej może zamieszać w czołówkach światowych rankingów wagi ciężkiej i że jego kolejnym przeciwnikiem powinien być ktoś na poziomie Dominica Breazeale'a (19-1, 17 KO). Zwracano także uwagę, że Polak nie przejmuje się ani swoją sylwetką, ani wagą: do ringu wniósł prawie 120 kg.

To walka bokserska, a nie konkurs kulturystów - żartuje w odpowiedzi Kownacki, który w czasie obozu przygotowawczego zrzucił początkowo kilka kilogramów, ale później wrócił do wagi, w której czuł się najlepiej.

W odniesieniu do Martina komentatorzy Showtime’u podkreślali, że od czasu dotkliwej porażki z Anthonym Joshuą (21-0, 20 KO) w 2016 roku walczył tylko dwukrotnie, a klasa jego przeciwników była co najwyżej średnia. Zastanawiali się także, czy będzie miał wystarczającą motywację, by walczyć na 100 procent.

Na ważeniu powiedziałem mu, że słyszałem, że nie ma już serca do walki - przyznaje teraz Adam Kownacki. Zaraz po werdykcie zapytał, czy dalej tak sądzę, ale odpowiedziałem, że się myliłem i że mam teraz dla niego wielki szacunek. W sobotę udowodnił, że nie zmarnował obozu treningowego. Był gotowy na wojnę i z pewnością zostawił w ringu serducho. Dzięki temu mogliśmy dać kibicom fajne widowisko - podkreśla.

Walka była ogromnie emocjonująca, a komentatorzy podkreślali jej tempo i niespotykaną w tej dywizji liczbę wyprowadzanych ciosów. Przewagę w tej statystyce miał Kownacki, który zadał aż 729 uderzeń i dzięki temu niemal cały czas spychał Martina do defensywy. Amerykanin wyprowadził w sumie o 108 ciosów mniej, był gorszy także w bilansie uderzeń, które trafiły do celu (203:242).

Do tego zdążyłem już chyba przyzwyczaić moich fanów. Wchodzę do ringu i robię swoje - podsumowuje krótko Kownacki.


Przewaga Polaka była widoczna szczególnie w pierwszych sześciu rundach. Później do głosu doszedł Martin, który przetrwawszy "nawałnicę" zaczął mocno trafiać rywala w korpus i głowę. Polak zdawał się słabnąć, co nie uszło uwagi jego trenera Keitha Trimble’a.

To prawda, że tych sześć dobrych rund kosztowało mnie sporo wysiłku, dlatego w kolejnych dwóch zacząłem przyjmować ciosy i szukać okazji do nokautu. Na szczęście mój trener powiedział mi, żebym się wziął w garść i bił się do końca, bo przecież na to liczą moi kibice - zdradza Kownacki.

Reprymenda poskutkowała: w dziewiątej rundzie "Babyface" znów ruszył do natarcia i był aktywniejszy od Amerykanina. W dziesiątej obaj pięściarze, w poszukiwaniu decydującego ciosu, okładali się niemiłosiernie, nie bacząc na ryzyko.

Rozpocząłem tę rundę dobrze, ale parę razy nadziałem się na soczystą kontrę Martina i musiałem lekko odpuścić. Kiedy usłyszałem sygnał, że do końca zostało 10 sekund, znów natarłem ze zdwojoną siłą. Niestety nie udało się wygrać przez nokaut, ale czasem i tak bywa - podsumowuje polski pięściarz.

W hali Barclays Center na Brooklynie zgromadziło się w sobotni wieczór ponad 13 tysięcy widzów, którzy obu zawodników pożegnali brawami. Sympatycy Kownackiego wyróżniali się na trybunach: w kilku sektorach roiło się od czerwonych koszulek z napisem "Babyface", a polski pięściarz mógł liczyć na głośny doping.

Bardzo mnie to cieszy. Dziękuję serdecznie zarówno tym, którzy przyszli w sobotę do hali, jak i tym, którzy budzili się w Polsce o 3 nad ranem, aby oglądać mnie w akcji. To strasznie budujące, ale i zobowiązujące. Kiedyś jako chłopak oglądałem z wypiekami na twarzy ringowe popisy Andrzeja Gołoty, a potem Tomka Adamka. Kibicowałem im z całych sił i cieszyłem się z ich sukcesów, dlatego teraz też wiem, co czują moi kibice. Wiem, że nie mogę zawieść ich oczekiwań - podkreśla 29-latek.


Pytany o najbliższe plany mówi, że nie chce czekać na kolejną walkę osiem miesięcy, ale wszystko będzie zależeć od promotorów i ludzi z jego sztabu.

Ludzie nie zdają sobie sprawy, że znalezienie przeciwnika nie jest takie proste jak zamawianie pizzy. Jeśli znajdzie się rywal, będę mógł wejść do ringu być może jeszcze przed końcem tego roku albo na początku następnego. Jestem gotowy podjąć każde wyzwanie - mówi pięściarz.

Każde - z wyjątkiem walki o pas... Kownacki sam bowiem szczerze przyznaje, że zanim to nastąpi, chce się jeszcze przetrzeć i sprawdzić w ringu przynajmniej dwa razy.

Zawsze powtarzałem, że jeśli będę czuł, że szanse na zwycięstwo będą 55:45, to nie będę się wahał ani chwili. Nie chcę walczyć o mistrzostwo bez odpowiedniego przygotowania. Chcę dostać szansę i być w optymalnej formie, aby tę szansę wykorzystać - podsumowuje "Babyface".

 

Z Nowego Jorku dla PAP: Tomasz Moczerniuk

(e)