Dziś upłynęło trzymiesięczne moratorium nałożone przez kanclerz Merkel na najstarsze niemieckie elektrownie atomowe. Teoretycznie siłownie mogłyby zostać znów włączone, ale tak się nie stanie. Nasi zachodni sąsiedzi zmienili spojrzenie na energię jądrową, gdy doszło do awarii elektrowni w japońskiej Fukushimie.

"Atomowa kanclerz" – tak o Merkel mówiono jeszcze zimą. Jej rząd chciał, by elektrownie działały dłużej, niż wcześniej zakładano. Wydarzenia w Japonii zmieniły poglądy szefowej chadecji tak, że dziś nazywana jest „kanclerzem odchodzącym od atomu”.

W Bundestagu panuje wyjątkowa zgodność – wszystkie partie chcą jak najszybciej wyłączyć reaktory. Niemcy w swoim rezygnowaniu z atomu zapędzili się tak bardzo, że swoim sąsiadom, głównie Polsce wprost mówili "wy też zostawcie jądrówkę". Teraz rodacy Merkel mówią, że są pierwszym krajem, który tak odważnie stawia na energię odnawialną.

To jednak kosztuje. Energia ze słońca czy wiatru jest na razie droższa, a do tego koncerny energetyczne domagają się rekompensaty za to, że muszą przed czasem wyłączać elektrownie. Chodzi nawet o miliard euro rocznie.