16 z 20 publicznych przedszkoli w Kaliszu w Wielkopolsce może zostać sprywatyzowanych. Uchwałę intencyjną w tej sprawie mają przyjąć kaliscy radni. Rodzicom, dziadkom i pracownikom przedszkoli ten pomysł się jednak nie podoba.

Wczoraj przed urzędem miasta zebrało się ponad 100 osób. Głównie opiekunowie przedszkolaków, ale też pracownicy placówek, którzy boją się utraty pracy lub niższych zarobków. Manifestanci chcieli, by wyszedł do nich prezydent, ale po pół godzinie skandowania, gdy Janusz Pęcherz się nie pojawił, demonstracja przeniosła się do ratusza. Tam prezydent zaprosił protestujących na półtoragodzinną rozmowę.

Samorządowiec twierdzi, że prywatyzacja to jedyna droga, by uratować sieć kaliskich przedszkoli. Po drugie, uważa, że małe są szanse, by zgłosili się chętni na wszystkie wskazane 16 przedszkoli.

Prezydent próbował też uspokoić rodziców, którzy obawiają się wyższych opłat w prywatnych placówkach. Jak przekonywał w już sprywatyzowanych już przedszkolach opłata jest podobna, a rodzice dostają w tej samej cenie nawet więcej. W publicznych przedszkolach trzeba płacić za wszystko, co dodatkowe, czyli choćby zajęcia logopedyczne czy język angielski.

Ostatecznie jednak prezydent Kalisza zapowiedział, że w każdym przedszkolu odbędą się jeszcze spotkania, na których urzędnicy będą tłumaczyć ideę prywatyzacji.

Problem utrzymywania przedszkoli nie istnieje tylko w Kaliszu. Od września samorządy nagle przejęły obowiązek finansowania tych placówek. Oczywiście nie z własnej woli, a za sprawą posłów. Samorządowcy nie mieli więc zbyt wiele czasu na to by przygotować się do tej nowej sytuacji i teraz na gwałt szukają rozwiązań. Inne samorządy oddają w prywatne czy społeczne ręce pojedyncze placówki, ale za to w swoich publicznych podnoszą opłaty. Część przedszkoli jest też likwidowana. Protesty rozrzucone po całej Polsce pokazują, że żadne działanie samorządów nie zyskuje akceptacji rodziców. Dlatego ustawą zajmują się urzędnicy Prezydenta Polski.

Gdyby nie prywatyzacja, część przedszkoli przestałaby istnieć

W Olsztynie w 2005 roku sprywatyzowano 5 przedszkoli publicznych. Teraz radzą sobie bardzo dobrze, ale obawiają się planów Ministerstwa Finansów, które chce zmniejszyć państwową dotację dla niepublicznych przedszkoli. Miasto nie chciało już prowadzić tego przedszkola, gdyby nie prywatyzacja, zostałoby zamknięte - mówi Julita Skrzypczyk, dyrektorka jednego ze sprywatyzowanych przedszkoli. W 2005 roku postanowiła sama poprowadzić placówkę i teraz nie żałuje. Mam więcej wychowanków, niż było przed prywatyzację, mam też rodziców, którzy mieli u mnie jedno dziecko, a teraz przyprowadzają swoją drugą pociechę - powiedziała Skrzypczyk.

Dobre doświadczenia ma też Wiesława Ziembińska, dyrektorka kolejnego ze sprywatyzowanych przedszkoli. Po prywatyzacji kilkoro rodziców odeszło - opowiada - ale po kilku miesiącach wrócili. Bo to oferta nie tylko dla bogatych - jeśli doliczyć koszt zajęć dodatkowych, np. rytmiki czy angielskiego, koszt pobytu dziecka w przedszkolu niepublicznym jest w Olsztynie bardzo podobny do koszty w przedszkolu publicznym.

Bardzo dużym problemem będzie jednak planowane przez resort finansów obcięcie dotacji na dzieci w przedszkolach niepublicznych. W tej chwili każda taka placówka dostaje od państwa 75 proc. dotacji, którą otrzymują placówki publiczne. Dodatkowo, za np. remonty właściciel przedszkola musi płacić z własnej kieszeni. Nie mam pojęcia, co zrobię, jeśli dotacja spadnie - przyznaje Wiesława Ziembińska. Podniesienie cen w Olsztynie nie wchodzi w grę. Już w tej chwili mam rodziców, którzy proszą o zwolnienie przynajmniej z części opłat - mówi Julita Skrzypczyk - i na razie mogę to zrobić.

Ale po obcięciu dotacji takie ulgi nie będą możliwe. Niewykluczone, że przedszkola zaczną zwalniać pracowników - a to będzie oznaczało automatyczne zmniejszenie liczby miejsc w placówkach.