Argentyńczycy w maju pójdą do urn po raz drugi. Walka o fotel prezydenta rozegra się pomiędzy dwoma peronistami: Carlosem Menemem i Nestorem Kirchnerem. Po przeliczeniu 98 proc. oddanych wczoraj głosów niewielką przewagą prowadzi Menem.

Miliony mieszkańców Argentyny poszło wczoraj do urn wybierając prezydenta i licząc, że nowy przywódca będzie w stanie wyciągnąć kraj z ekonomicznej zapaści. Choć kandydatów na prezydenta było aż 19, wybory przeobraziły się w walkę dwóch peronistów - byłego prezydenta Carlosa Menema i gubernatora zasobnej w ropę naftową prowincji Santa Cruz, Nestora Kirchnera.

Fakt, że obaj kandydaci są peronistami, świadczy o tym, że mimo powszechnego niezadowolenia z tradycyjnych polityków, których obarcza się odpowiedzialnością za zapaść gospodarczą z 2001 roku wielu wyborców postawiło na silne przywództwo jednej z najstarszych partii Argentyny.

Poczynając od czasów generała Juana Perona i "Evity" w latach czterdziestych, peroniści byli u steru rządów pragmatykami i dominowali w polityce argentyńskiej od II wojny światowej. Po 1945 roku żaden nieperonista wybrany na urząd prezydenta nie dotrwał do końca kadencji.

Ostatnim był prezydent Fernando de la Rua, radykał, który musiał ustąpić pod koniec 2001 roku, gdy w rozruchach zginęło co najmniej 27 osób. Później w ciągu 2 tygodni zmieniło się 4 prezydentów, aż w końcu parlament mianował Eduardo Duhalde tymczasową głową państwa.

Pod jego rządami nastąpiło stopniowe ożywienie gospodarki. Po szesnastu miesiącach odblokowane zostały też konta bankowe mieszkańców Argentyny, zamrożone przez De la Ruę.

Nowy prezydent Argentyny stanie przed ogromnymi wyzwaniami. Co czwarty

Argentyńczyk nie ma pracy, przeszło 60 proc. ludności żyje w ubóstwie. Przeciętna miesięczna pensja to równowartość stu dolarów. Długi, które trzeba spłacić wierzycielom od Mediolanu do Tokio, sięgają 60 miliardów dolarów.

Rys. RMF

17:45