"Liczyłem czas, wiedziałem, że go brakuje. Rzuciłem takie zdanie: 'Chłopaki, może powinniśmy zawrócić'? Maciek tylko popatrzył na mnie, wziął czekan i rozpoczął wspinaczkę" - mówi w rozmowie z dziennikarzem RMF FM Adam Bielecki, pierwszy zimowy zdobywca Broad Peak. Dodaje, że Maciejowi Berbece i Tomaszowi Kowalskiemu nie można było pomóc podczas zejścia. "Jeżeli ktoś nie jest w stanie zapiąć sobie raka, to na pewno nie będzie w stanie zejść 1000 metrów w dół" - wyjaśnia Bielecki. Jego zdaniem, szanse odnalezienia ciał obu himalaistów przez wyprawę Jacka Berbeki są małe.

Bartosz Styrna: Minęły trzy miesiące od ataku szczytowego na Broad Peak, 5 marca jako pierwsi w historii weszliście zimą na ten ośmiotysięcznik w Karakorum. Był to wielki sukces, ale - jak się niestety później okazało - również wielka tragedia. Do bazy nie wrócili Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski. Czy dzisiaj, z perspektywy czasu, uważasz, że można był coś zrobić inaczej na tej wyprawie?

Adam Bielecki: Takie pytanie, czy mogliśmy coś zrobić inaczej, z Arturem Małkiem zadawaliśmy sobie już w bazie i w drodze powrotnej z Broad Peak. I tak naprawdę nie ma dnia, żebym ja sobie tego pytania nie zadawał. Prawdę mówiąc, patrząc z perspektywy czasu, myślę, że można było zrobić pewne rzeczy inaczej. Może trzeba było wcześniej zawrócić, może obóz czwarty mógł być wyżej. Natomiast my, będąc tam wtedy, nie mieliśmy tej wiedzy, którą mamy obecnie, i nawet patrząc z perspektywy obecnej, wydaje mi się, że decyzje, które tam podejmowaliśmy, były racjonalne i uzasadnione. Natomiast niewątpliwie to był atak w stylu lat 80., w złym tego słowa znaczeniu. Mam poczucie, że w pewnym momencie przekroczyliśmy pewną granicę i, mówiąc kolokwialnie, "pojechaliśmy po bandzie". Być może nie należało tego w ten sposób robić.

Na Gaszerbrumie I, który z Januszem Gołębiem zdobyłeś rok wcześniej, wychodziliście do ataku szczytowego około północy, czyli bardzo, bardzo wcześnie. Tutaj zapadła decyzja, żeby wyjść rano, około 5. To była dobra decyzja?

To na pewno była uzasadniona decyzja. O godzinie wyjścia zadecydowaliśmy wspólnie, będąc w obozie czwartym. Na decyzję wyjścia o tej porze złożyły się trzy czynniki. Po pierwsze Maćka Berbekę nękały odmrożenia z jego próby wejścia na Broad Peak 25 lat temu. I Maciek mówił wprost: "Chłopcy, jeżeli wyjdziemy za wcześnie, to ja po trzech godzinach będę musiał zawrócić". Drugim czynnikiem było to, że musieliśmy sobie zapewnić niezbędny odpoczynek. Trzeci czynnik to oczywiście krótki zimowy dzień. Kombinacja tych trzech czynników złożyła się na tą 5 rano.

Czytaj więcej o wyprawie na Broad Peak:

Po tym, co stało się na Broad Peaku, po tym jak Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski nie wrócili ze szczytu, pracuje - zresztą na wasze życzenie - specjalna komisja Polskiego Związku Alpinizmu. Czekasz na wyniki prac tej komisji ze spokojem?

Tak, czekam ze spokojem. Pod względem górskim i zasad sztuki wspinaczkowej nie mam sobie nic do zarzucenia. Z komisją rozmawiałem dwie godziny. Nie spodziewam się tutaj tak naprawdę żadnych rewelacji czy zaskakujących rzeczy wynikających z obrad tej komisji.

Przez te trzy miesiące w środowisku wspinaczkowym powstało już wiele teorii na temat tego, co stało się tam u góry. Wiele jest zarzutów, także pod twoim adresem. Jak się do tych zarzutów odnosisz?

Z bardzo dużą wyrozumiałością. Większość ataków na moją osobę wywodzi się ze środowiska zakopiańskiego. Maciek był z Zakopanego i główne osoby, które głośno wyrażają te wątpliwości, są z Zakopanego - to jest Maciek Pawlikowski, Ryszard Gajewski i Jacek Berbeka, czyli przyjaciele, rodzina Maćka. Ja mam bardzo dużo wyrozumiałości dla nich, bo zdaję sobie sprawę z tego, że oni przeżywają żałobę, podobnie jak ja. Żałoba rządzi się swoimi prawami i ma kilka faz: szok, zaprzeczenie, rozpacz, poczucie straty, ale kolejnym etapem jest agresja. Tak, że myślę, że nimi targają bardzo silne emocje. Stracili przyjaciela. Tak czysto po ludzku mam zrozumienie dla ich zachowań. Natomiast nie ukrywam, że jest to bardzo przykre i nasuwa mi się taka smutna refleksja, że tej empatii zabrakło w stosunku do mnie, do mojej rodziny i brakuje też trochę wyczucia sprawy. Może chłopcy za szybko zaczęli się wypowiadać, rozmawiać z mediami. Myślę, że za jakiś czas trochę zmienią swoje podejście do całej sprawy.

Ataki na moją osobę są wysuwane przez osoby z innego pokolenia. Mam taką refleksję, że być może stałem się ofiarą, która została wpisana w szersze zjawisko. Starsze pokolenie twierdzi - słusznie poniekąd - że czasy się zmieniły, że młodzież nie szanuje zasad, że liczy się wyczyn sportowy, że liczy się trening, żele energetyczne, że te wartości, po które oni chodzili w góry, umarły. Coś w tym jest. Dzisiaj ludzie do wspinania dochodzą przez sztuczną ściankę, są skoncentrowani na wyniku, na wyczynie.

Szkoda tylko, że żadna z tych osób nigdy ze mną osobiście nie rozmawiała, bo zobaczyliby, jak bardzo się mylą. Ja jestem przedstawicielem - jak sam o tym mówię - takiego romantycznego nurtu w alpinizmie. Przecież zaczynałem moją przygodę z górami od chodzenia z plecakiem po Beskidach. Wcześniej wspinałem się w skałach i w górach, niż byłem na sztucznej ściance. Moja droga do gór wysokich wiodła przez książki klasyków - Żuławskiego, Jagiełły. Ja jestem wychowany wśród tych wartości i są one dla mnie bardzo istotne. Jeżeli chodzi o wartości w górach, to ja jestem po stronie moich oponentów. Natomiast wiek świadczy na moją niekorzyść i stałem się ofiarą ataku na pokolenie - że my nie szanujemy tych wartości. Nie do końca jest to prawda.