"Jeśli byliśmy w bazie, to w namiocie jadalnym - w mesie - stała choinka z drzewa cedrowego. Część kolegów przywiozła pod choinkę nawet siano, żeby tradycji stało się zadość" - tak Święta spędzone w najwyższych górach świata wspomina himalaista Piotr Konopka. Jak dodaje, nie były to Święta smutne - raczej coś między nostalgią a wesołością.

Maciej Pałahicki: Święta w Himalajach... czym one się różnią od takich świąt rodzinnych pod Tatrami?

Piotr Konopka: Przede wszystkim odległością. Jednak Himalaje są o wiele tysięcy kilometrów od domu, od Polski i wtedy tę odległość czuje się znacznie chyba mocniej niż kiedy indziej.

Brakuje  rodziny i bliskich dookoła?

No tak. Święta są takim okresem, kiedy jesteśmy w naszej tradycji, chyba większość z nas jest przyzwyczajona do tego, że spędzamy je w gronie rodzinnym. Tam co prawda jesteśmy wśród kolegów, przyjaciół, ale rzeczywiście odczuwa się to inaczej.

Można tak zrobić, żeby takie święta były bardziej  rodzinne?

Tak to właśnie się odbywało. Jeśli byliśmy w bazie, to w namiocie jadalnym - w mesie - stała choinka z drzewa cedrowego. Tam tego cedru rosło w okolicach najwięcej. Były różne ozdoby na choinkę, wisiały nawet elementy wyposażenia alpinistycznego w charakterze ozdób. Część kolegów przywiozła pod choinkę nawet siano, żeby tradycji stało się zadość. Staraliśmy się przygotowywać w miarę naszych możliwości także potrawy wigilijne.

Był karp?

Karpia nie było. Jeśli chodzi o rzeczy, które zabiera się w góry, to są to w większości produkty albo konserwowe, albo suszone, więc z tych produktów trzeba sobie taką wieczerzę przyrządzić. Można było zrobić barszcz z uszkami, kompot z suszonych śliwek, ciasta. To zależy jeszcze od tego, kiedy te wyprawy się odbywały, bo jeśli mówimy o schyłku lat 80. i początku 90., to wtedy te możliwości były znacznie mniejsze. Później, za drugim razem byłem pod koniec lat 90., akurat w okresie tej wczesnej zimy w dużych górach, i wtedy dopiero po wigilii wychodziliśmy,  więc warunki przygotowania kolacji wigilijnej były bardziej komfortowe. Wtedy była ryba i było znacznie więcej świeżych produktów.

Jakieś desery, jakieś ciasta świąteczne?

Tak, tylko, że właśnie w większości z tych puszek, które stanowią podstawę naszego pożywienia. Takie ciasto puszkowane też na tych stołach się znajdowało.

Czy jakieś prezenty były pod tą choinką?

Z prezentami było troszkę krucho. Człowiek był zaprzątnięty innymi sprawami i innymi celami niż prezenty. Pewnie to byłby bardzo dobry pomysł, ale muszę powiedzieć, że byliśmy na tyle wchłonięci  przygotowaniami organizacyjnymi, że kwestia prezentów była na bocznicy i nie ujrzała światła dziennego.

Święta w Himalajach to święta wesołe czy jednak bardziej smutne, nostalgiczne?

Myślę, że smutne na pewno nie, przecież nikt z nas tam nie jechał za karę. Czy wesołe - nie wiem, na ile wesołe, natomiast pewnie coś pomiędzy nostalgią i wesołością, w żadnym  razie na smutno. Grzebiąc w głębi moich odczuć i w pamięci, to tak bym to określił, że może rzeczywiście chwila zamyślenia, chwila refleksji, ale nie mająca ze smutkiem nic wspólnego.

Była jakaś szansa złożyć życzenia najbliższym, jakiś kontakt z nimi?

Wtedy kiedy ja jeździłem na wyprawy himalajskie, to takich środków komunikacji, jakimi dysponujemy dzisiaj, nie mieliśmy, w związku z tym takich możliwości nie mieliśmy. Jedna z wypraw zimowych już dysponowała telefonem satelitarnym, ale on, jeśli dobrze pamiętam, był uruchomiony dopiero od momentu, gdy osiągnęliśmy bazę. To jeszcze były takie czasy, kiedy list pisany, czy to z bazy czy to gdzieś tam z karawany, docierał do kraju nieraz i po trzech miesiącach.

A czy polskie kolędy odbijały się od ściany Nanga Parbat?

Coś tam rzeczywiście próbowaliśmy  kolędować na miarę naszych możliwości, więc ktoś, kto byłby gdzieś pomiędzy bazą a górą, to mógłby mieć pewnie takie odczucie.