30 lat temu, 16 grudnia 1981 roku pluton specjalny ZOMO spacyfikował katowicką kopalnię "Wujek". Od milicyjnych kul zginęło 9 protestujących górników, a kilkudziesięciu zostało rannych. Była to największa tragedia stanu wojennego. Za zbrodnie skazano członków plutonu specjalnego. Do dziś nie ustalono jednak, którzy z nich oddali śmiertelne strzały. Nie ukarano także osób wydających rozkazy.

Tuż po północy, 13 grudnia 1981 roku zatrzymano w Katowicach Jana Ludwiczaka, który był wówczas szefem "Solidarności" w kopalni "Wujek". Podczas aresztowania ZOMO dotkliwie pobiło górników, którzy próbowali do bronić. O tym, że w kopalni są zabici dowiedziałem się już w więzieniu - wspomina 30 lat później Jan Ludwiczak.

Dzień po zatrzymaniu przewodniczącego, w kopalni "Wujek" zaczął się strajk. Strajkujący domagali się zwolnienia Ludwiczaka oraz zniesienia stanu wojennego. 15 grudnia górnicy dowiedzieli się, że milicja spacyfikowała kopalnię "Manifest Lipcowy" w Jastrzębiu. Dlatego zaczęli przygotowywać się do ewentualnej interwencji. Dzień później, rankiem 16 grudnia, wojsko próbowało pertraktować z górnikami. Ci jednak nie zgodzili się na przerwanie protestu bez spełnienia ich postulatów. Około godziny 11 rozpoczęła się pacyfikacja. W szturmie brały udział oddziały milicji, w tym pluton specjalny. Na terenie zakładu dochodziło do regularnych strać górników i milicjantami. Około godziny 13 padły strzały.

Początkowo nie wiedzieliśmy, że do nas strzelają, choć widzieliśmy padających kolegów. Wydawało nam się, że na terenie kopalni jednak jesteśmy bezpieczni. Dopiero śmierć kolegów przekonała nas, że strzelają i to ostrą amunicją. Po latach było wiadomo, że strzały były precyzyjne, mierzone i strzelano po to, żeby zabić - mówi Krzysztof Pluszczyk, jeden z uczestników strajku.

6 górników zginęło na miejscu, 3 kolejnych zmarło później w szpitalu. Innych 23 zostało rannych. Jeszcze tego samego dnia strajk się skończył. Na miejscu tragedii od razu stanął krzyż i zaczęły płonąć znicze. Dziś stoi tam pomnik upamiętniający 9 poległych.

Katarzyna Kopczak i Magdalena Wilk straciły w kopalni ojców. Na pytanie o to, dlaczego ojciec poszedł wtedy do kopalni, zostawiając w domu żonę i małe dziecko, pani Katarzyna odpowiada krótko: To się nazywa solidarność.

Zaraz po zakończeniu strajku przywódcy protestu zostali zatrzymani, a kilka miesięcy później sąd skazał ich na więzienie. Ślady zbrodni zostały zatarte, między innymi przez prowadzących śledztwo prokuratorów wojskowych z Gliwic. Dopiero w 1993 roku, po zmianie ustroju, rozpoczął się proces milicjantów, którzy brali udział w pacyfikacji. Cztery lata później zostali jednak uniewinnieni. W czasie odczytywania wyroku bliscy zabitych i rannych górników demonstracyjnie opuścili salę.

W następnych latach odbywały się kolejne procesy, a wyrok kilkakrotnie się zmieniał. Ostatecznie, 27 lat po pacyfikacji, sąd skazał na więzienie członków plutonu specjalnego. Chwała zwyciężonym, którzy polegli w słusznej sprawie - zaczął odczytywanie wyroku jeden z sędziów.

Do dziś nie udało się jednak ustalić, kto konkretnie oddawał śmiertelne strzały. Nie ukarano też tych, którzy podejmowali decyzje. Proces generała Czesława Kiszczaka, który zaraz po wprowadzaniu stanu wojennego wysłał szyfrogram zezwalający na użycie broni, ciągle się toczy.