Jeszcze parę lat temu kusiła, wabiła i czarowała. Miała być jednym z ważnych i miłych kroków na polskiej drodze ku dobrobytowi i szczęśliwości. Dziś występuje w roli niechcianego podrzutka, gorącego kartofla, który w kampanii wyborczej przerzucany jest z ręki do ręki i do którego nikt nie chce się przyznać. Nawet Bronisław Komorowski, który nie tak dawno "ustami swemi" i swych ludzi, namawiał do szybkiego dążenia ku wejściu do strefy euro, mówi, że "nie ma dzisiaj tego tematu".

Czynienie z euro głównego tematu kampanii prezydenckiej jest o tyle dziwaczne, że akurat w tej sprawie Komorowski, Duda czy każdy inny, kto zamieszka w Belwederze będzie miał niewiele do zrobienia. A już na pewno - do zablokowania. Tak się składa, że w kwestii zmiany waluty wyłączne kompetencje sprawcze należą do parlamentu. I jeśli znajdzie się w nim konstytucyjna większość zwolenników euro, prezydent będzie mógł tylko bezradnie (albo radośnie) patrzeć jak rozstajemy się ze złotym. Tyle mówi konstytucja. I teoria. A w praktyce nie widać na horyzoncie szansy na znalezienie w sejmie większości 2/3, która mogłaby spróbować przeforsować wprowadzenie euro w Polsce. Co nie znaczy oczywiście, że nie warto o tym rozmawiać. Choćby po to, by rozwiewać lęki, opory i legendy, jakie towarzyszą ewentualnej i odległej zmianie waluty.

Strach przed euro - zwłaszcza strach konsumentów, obawiających się gigantycznych podwyżek cen - ma w sobie niewiele z racjonalności. A sporo z magii. Przykro to pisać, bo walka z mitami nie jest łatwa, ale wszystkie statystyki mówią o tym, że inflacja (czyli wzrost cen) po przyjęciu euro, nigdzie nie przekroczyła granic ocierających się choćby o bolesność i realnie odczuwalnych. Przy odrobinie wysiłku państwa i pilnowaniu, by ceny były przeliczane na euro uczciwie (a taki wysiłek w wielu krajach podjęto) operacja zmiany waluty była praktycznie nieodczuwalna. To, że na Słowacji ceny w euro są dziś wyższe o kilka-kilkanaście procent niż w Polsce, wynika z kwestii kursowych, konkurencji i głębokości tamtejszego rynku, a nie z tego, że euro = wzrost cen. I gdyby dziś euro nie kosztowało 4 złote z groszami, a na przykład 3,60, to ceny słowackie wydawałyby się nam bardzo atrakcyjne (z wyjątkiem ceny ziemniaków - bo te rzeczywiście są u naszych południowych sąsiadów haniebnie drogie, podobno dlatego, że mało się ich tam uprawia).

Inną sprawą - i o tym naprawdę warto rozmawiać, ale obawiam się, że to rozmowa, która może być rozsądnie prowadzona wyłącznie na poziomie ekspercko-ekonomicznym - jest to, na ile polska gospodarka korzysta dziś z tego, że nie należymy do euro-strefy i czy wejście do niej osłabiłoby ją czy też wzmocniło. Tu ilu ekonomistów - tyle poglądów. I nie podejmuję się ich oceniać. Doświadczenie nauczyło mnie natomiast, że przekonanie wielu, iż mając złotego, jesteśmy w stanie "w razie czego" go bronić i sterować kursem, jest mocno iluzoryczne. Bo już wielokrotnie przekonywaliśmy się, że umiarkowanie mocna ingerencja czy presja poważnych graczy na kurs złotego robi z nim to, czego chcą oni, a nie to, czego chcemy my.