Tęskniłem za taką Brazylią. Za drużyną, która zburzy ustalony w 2008 roku przez Hiszpanów piłkarski porządek świata. Przez pierwsze lata fascynujący, ale z czasem coraz bardziej monotonny, by nie rzec nudny. Przez lata Hiszpanii nikt nawet nie śmiał tknąć. Rywal mógł co najwyżej poprosić o jak najniższy wymiar kary. Jakże zdziwieni musieli być dojrzali mistrzowie, kiedy Brazylia o nic nie prosiła, tylko zbiła ich na kwaśne jabłko.

Hiszpanie panowali niepodzielnie od mistrzostw Europy w Austrii i Szwajcarii. Wówczas pokazali futbol efektowny jak zawsze, ale też efektywny jak nigdy. Wygrali turniej w cuglach i zapoczątkowali pasmo sukcesów. Także klubowych, bo przecież trzon reprezentacji stanowią do dziś piłkarze Barcelony. Na mistrzostwach świata w RPA Hiszpania zagrała już futbol bardziej wyrachowany. Efektywność zaczynała brać górę nad widowiskiem. Jeszcze się podobało, ale pojawiły się wątpliwości. W końcu na Euro 2012 Hiszpania zaczęła irytować niektórych ekspertów. Wygrywała skromnie, nie przemęczała się.

Grała tak, bo nikt na boisku nie wymagał niczego więcej. Jedynymi, którzy nawiązywali równą walkę byli Portugalczycy, ale zabrakło im skuteczności. W finale Włosi byli równorzędnym partnerem tylko na początku, potem wszystko się posypało. A Hiszpania, po raz kolejny, bez wysiłku zdobyła trofeum. Wygląda na to, że obecny sezon może być schyłkiem wielkiego zespołu. Najpierw Barcelona dostała lanie od Bayernu, a Real został rozgromiony przez Borussię w Lidze Mistrzów. Teraz czas na reprezentację. Na Pucharze Konfederacji Hiszpanie wyglądali na zmęczonych fizycznie i psychicznie. Trener del Bosque powtarza, że jego podopieczni ciągle są głodni sukcesów, ale coraz trudniej w to uwierzyć. Bo jak można być głodnym, będąc sytym?

Głód sukcesu w Brazylii jest ogromny. Po raz ostatni Canarinhos pokazali wielki futbol jedenaście lat temu, kiedy wygrali mundial w Korei i Japonii. Ale wówczas w reprezentacji grali Ronaldo, Roberto Carlos, Cafu. Ten pierwszy walczy dziś z nadwagą, a ostatni ma już 43 lata. Kolejne turnieje mistrzowskie pokazały, że Brazylia słabnie. Ostatnio pod wodzą Mano Menezesa była już tak słaba, że kibice coraz częściej gwizdali zamiast bić brawo. I kiedy wydawało się, że mundial w Brazylii może być tylko katastrofą, wrócił zbawca. Federacja ściągnęła tego, który zapewnił Brazylii ostatnie mistrzostwo świata. Luis Felipe Scolari miał w trenerskim życiu różne przygody, ale gdy widzi się go biegającego przy ławce reprezentacji Brazylii, jest jasne, że jego serce bije dla tej drużyny.

Scolari rozruszał Brazylię. Pomimo fatalnych nastrojów społecznych, groźnych demonstracji i ogólnego oburzenia na korupcję, biedę, FIFA, stadiony i wszystko dookoła, zaczął tworzyć atmosferę sukcesu. Zaczynał w bólach, kibice ciągle gwizdali, o Neymarze mówiono, że to tani efekciarz, a drużynie potrzeba przywódcy w rodzaju Dungi czy Zico. Ale wszystko zaczyna się powoli układać po jego myśli. W finale Brazylia zbliżyła się już do poziomu mistrzowskiego.

Dawno nie widziałem takiej zaciętości, takiej pozytywnej agresji, takiej koncentracji na boisku. Choć może nie tak dawno? Przecież bardzo podobnie grał w tym sezonie Bayern. I właśnie w ten sposób pokonał Barcelonę. Nie żelazną obroną, tylko huraganowym atakiem i nieustającym pressingiem. Oraz błyskawicznym przerywaniem akcji. Brazylia grała tak samo, tylko... ładniej. Nie ma co ukrywać, czarodzieje piłki rodzą się w Ameryce Południowej.

Do mundialu został rok, wiele może się jeszcze zmienić. Ale też wiele już wiemy. Brazylię na pewno stać na mistrzostwo świata. Drużyna jest jeszcze nie do końca ułożona, zdarzają się przestoje, ale potencjał jest ogromny. Ogromna będzie także presja, bo chyba nikt na Maracanie nie wątpił, że za rok musi być tak samo. A co dalej z Hiszpanią? Wydaje mi się, że to coś więcej niż tylko jeden słabszy turniej. Torres i Iniesta dobiegają trzydziestki, Xavi ma 33 lata, Casillas - 32, Villa - 31. Piłkarska smuga cienia?