„Nie widziałem nic, ponieważ nasze iluminatory były zakopcone. To było takie niepewne - gdzie wylądujemy? Czy dobrze wylądujemy? Poszukiwały nas samoloty i śmigłowce. Nie mógł nikt nas zlokalizować” – tak w RMF FM wspomina ostatnie momenty swojej misji kosmicznej gen. Mirosław Hermaszewski. Równo 40 lat temu, 5 lipca 1978 roku jego kapsuła wylądowała w Kazachstanie po kilkudniowym locie orbitalnym. Jak wyglądało to z jego perspektywy? Czy Polak bał się ostatniego etapu, uznawanego za najniebezpieczniejszy element kosmicznych wypraw? Co czuł w pierwszych chwilach po powrocie na Ziemię?

Karol Pawłowicki, RMF FM: Nie męczy pana bycie jedynym?

Gen. Mirosław Hermaszewski: Trochę męczy, rzeczywiście. Żałuję, że nie mam kolegi kosmonauty. W dalszym ciągu mam nadzieję, że jeszcze doczekam. 

5 lipca 1978 roku o 16:31 wylądował pan w Kazachstanie po pierwszym locie Polaka w kosmos. Czy da się jakoś opisać to, co wtedy pan czuł? Może pan się bał? Może pan był radosny, że wraca pan w końcu w objęcia grawitacji?

Czy się bałem? Czy się nie bałem? Czy byłem zadowolony czy nie? Wie pan, samo zejście z orbity jest to niesamowicie dynamiczny proces. To są zjawiska fizyczne, a więc ogromne drgania, przeciążenia. No i to, co widzi człowiek na zewnątrz, rozpalone płomienie. Statek rozpala się hamując w atmosferze. Tylna część mojego statku rozpaliła się tuż za plecami do 1750 stopni. Ja nie czułem tej temperatury, ale oczyma wyobraźni wiedziałem, czym to ewentualnie grozi. Następnie bardzo trudny moment przejścia przez gęste warstwy atmosfery, już niżej - na 30-40 km, kiedy przeciążenie jest potworne i ono trwa bardzo długo. Oczekiwanie na otwarcie spadochronu - to też jest moment dość ciekawy, bo ostatnie sekundy to się ciągną w nieskończoność, otwarcie spadochronów - kolejno otwierają się różne spadochrony - wyciągające, stabilizujące, hamujące...  I w końcu ten ogromny - 1000-metrowy. I wtedy jest takie dziwne uczucie, bo już ten dynamiczny etap lotu był poza nami. I jesteśmy na tym spadochronie, jeszcze 15 minut do ziemi. I jest czas na rozmyślanie: "dobrze, a gdzie my jesteśmy? W górach, na morzu? 

Pan nie wiedział?

Wiedzieliśmy gdzie, ale nie widziałem nic, ponieważ nasze iluminatory były zakopcone. To było takie niepewne - gdzie wylądujemy? Czy dobrze wylądujemy? Poszukiwały nas samoloty i śmigłowce. Nie mógł nikt nas zlokalizować. Dopiero po pewnym czasie pilot śmigłowca - pamiętam jego indeks, to było 922 - mówi przez radio: "Widzę was, widzę!". No i prowadził nas do samej ziemi. I mówi że spadochron jest dobrze otwarty, że powierzchnia jest pod nami równa. Ale ziemia nas przyjęła dość brutalnie, sponiewierało nas. I nastąpiła cisza. Radio przestało działać i słychać tylko pracę niektórych mechanizmów, pisk wentylatorów. Wtedy próbuję zebrać moje drobiazgi, które przygotowałem, do takiego woreczka. 

Co w nim było?

Moje rzeczy osobiste, rolki filmu, notatki, zdjęcia rodziny. Hymn Polski, miniaturka "Pana Tadeusza". Wszystko to opatrzyłem stemplami poczty kosmicznej i zabrałem ze sobą. Biorę mapę, strasznie ciężka! Mówię do Piotra (Klimiuka, towarzysza lotu - red.): "Ty, gdzieś się zaczepiłem!". A on na to: "To nie tak, to nieważkość. Twój zegarek to ci się wydaje, że waży dwa kilo". Jak nas wyciągnęli, dali mi taką książkę do oceny, merytoryczne sprawdzenie...

Z tego, co pan mówi, nie było tam wiele miejsca na emocje.

Oj było miejsce. Emocje człowiekowi towarzyszą stale. Już wyszliśmy z tej kapsuły, to było dość dziwne, ten horyzont mi troszkę falował, ktoś mnie podtrzymywał. I wtedy oczywiście były zaraz mikrofony, kamery. Nie pamiętam, co mówiłem. Po dwóch czy trzech latach ktoś mi pokazał tę sekwencje - kiedy ktoś mnie właśnie pyta: "I jak? I co pan teraz powie?". A ja spojrzałem w niebo, mówię: "Boże, cieszę się, że ta się misja się zakończyła szczęśliwie. Ale żal mi, że ona się skończyła". Bo byłem świadom, że szansa na powtórzenie tego będzie niewielka.