Podczas lotu szkolnego jedynego polskiego tupolewa 154M doszło do incydentu, który mógł doprowadzić do katastrofy - informuje "Polityka". Wypadku udało się uniknąć prawdopodobnie tylko dzięki refleksowi jednego z członków załogi. Dowództwo 36. Specjalnego Pułku chce utajnienia raportu z incydentu.

Serwis polityka.pl ujawnia ustalenia komisji, która badała incydent. Lotnicy i kontrolerzy lotu potwierdzają te ustalenia.

Czteroosobowa załoga tupolewa wykonywała lot treningowy korzystając z lotniska wojskowego w Mińsku Mazowieckim. Lotnicy ćwiczyli starty i podejścia do lądowania. Za sterami siedzieli kursant, który pilotował maszynę oraz instruktor, który całą dowodził załogą i pomagał szkolącemu się oficerowi. Podczas jednego ze startów pilot-instruktor popełnił błąd. Na niewielkiej wysokości, bo ledwie kilkudziesięciu metrów nad ziemią, przy zbyt małej prędkości i przy wysuniętym podwoziu, "schował" klapy w skrzydłach. W ten sposób samolot zaczął niebezpieczne tracić siłę nośną.

Manewr ten wykonano przy prędkości mniejszej od przewidzianej instrukcją obsługi Tu-154 M, co groziło "przepadnięciem" samolotu i w konsekwencji rozbiciem maszyny - mówią informatorzy "Polityki". Sekwencja działań powinna być inna: najpierw należy schować podwozie, dopiero potem klapy.

Pilot-instruktor najpierw zmniejszył wychylenie klap (z 28 do 15 stopni) przy szybkości około 270 km/h (zgodnie z instrukcją powinien lecieć z szybkością powyżej 330 km/h). Następnie całkowicie je schował przy prędkości około 300 km/h (powinno być co najmniej 360 km/h).

W tym przypadku wszystko było zrobione na odwrót. Absolutnie nie można przy mniejszej prędkości od wymaganej chować klap i to jeszcze przy wysuniętym podwoziu, bo samolot przepadnie. A różnica 60 kilometrów na godzinę to bardzo dużo. Nie rozumiem, jak mogło do tego dojść. W lotnictwie takich błędów nie można popełniać - komentuje płk Stefan Gruszczyk, były pilot Tu-154 M oraz były dowódca eskadry Tupolewów w 36. specpułku.

W krytycznej sytuacji przytomnością umysłu wykazał się technik pokładowy, który tuż po tym, gdy instruktor popełnił błąd, miał krzyknąć: Co z podwoziem!?. Dopiero wtedy pilot-instruktor zreflektował się i błyskawicznie przestawił klapy, zwiększając siłę nośną maszyny.

Sprawa wyszła na jaw po przeglądzie rejestratora lotów, który zapisał efekty popełnionego błędu. Okoliczności zdarzenia przez miesiąc badała komisja powołana przez dowódcę 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego płk. Mirosława Jemielniaka. Ostateczny raport noszący oficjalnie nazwę "karty badania incydentu lotniczego" został zatwierdzony przez niego 23 marca. Co ciekawe, opatrzono go klauzulą niejawności, co jest nową praktyką przy tego typu zdarzeniach. Do tej pory wszystkie tego typu dokumenty były jawne - informuje polityka.pl.