Zamiast pilnować porządku i dbać o nasze bezpieczeństwo dzielnicowi realizują zlecenia z Instytutu Pamięci Narodowej - donosi "Gazeta Wyborcza". Według dziennika, dla śląskich policjantów to już wręcz codzienność.

Policjant ze Śląska, z którym rozmawiała "Gazeta Wyborcza" opowiada, że jeśli prokuratorzy IPN chcą zapytać o coś osobę mieszkającą np. w żywieckiej wsi, nie wysyłają do niej pracownika Instytutu, by przeprowadził rozmowę, ale przysyłają zlecenie do miejscowego komisariatu wraz z zestawem pytań. Dzielnicowy, na którego terenie mieszka dana osoba, odwiedza ją w domu i zadaje pytania przygotowane przez śledczych z IPN. Później sporządza protokół z rozmowy i odsyła go do Instytutu.

To absurd, bo dzielnicowi nie są od tego. Mają dbać o bezpieczeństwo, a nie grzebać w historii - mówi gazecie policjant. Prokuratorzy IPN mają bardzo wysokie pensje, na ich miejscu wstydziłbym się wysługiwać marnie opłacanymi dzielnicowymi. Jestem ciekaw, czy chociaż weryfikują uzyskane przez nas informacje - dodaje.

O tego typu działaniach IPN-u opowiada również Jerzy Wartak, jeden z uczestników strajku w kopalni Wujek z 1981 roku. Policjantka pytała go z polecenia prokuratorów Instytutu o stan wojenny. Było mi jej żal. Policjanci to w większości młodzi ludzie. Oni nie rozumieją czasów PRL-u, a ktoś im każe drążyć fakty z naszej bolesnej przeszłości. Nie powinno tak być. Jeśli IPN chce kogoś przesłuchać, niech to robi osobiście - komentuje Wartak.

Monika Kobylańska, rzeczniczka katowickiego oddziału IPN, twierdzi jednak, że skargi policjantów są na wyrost. W rozmowie z dziennikiem podkreśla, że prokuratorzy przesłuchują świadków w siedzibie jednostki IPN-u albo w miejscu zamieszkania świadka. Zaznacza, że powierzanie policji przeprowadzenia przesłuchania nie są normą. Nie odpowiada jednak, jak często Instytut kieruje do policjantów takie zalecenia.

(edbie)