Lech Nikolski, były szef gabinetu politycznego premiera i marszałek Senatu Longin Pastusiak zeznawali wczoraj przed sejmową komisją śledczą, badającą tak zwaną "aferę Rywina". Okazało się, że zeznania marszałka przed komisją nic nie wniosły do śledztwa, mającego wyjaśnić zjawisko korupcji podczas prac nad ustawą radiowo-telewizyjną.

Wniosek o wezwanie Pastusiaka złożył Jan Rokita, który dopatrzył się w bilingach Rywina częstych połączeń z zarejestrowanych na marszałka telefonów z firmą producenta filmowego.

Okazało się, że te telefony wykonywała żona marszałka do syna, który od jedenastu lat pracuje w firmie Rywina. Po marszałku przyszła kolej na Lecha Nikolskiego.

Lech Nikolski od samego początku z powodzeniem unikał odpowiedzi na jakiekolwiek konkretne pytania posłów. Zbigniew Ziobro ujawnił, iż w gorącym okresie Rywin 40-krotnie dzwonił do Kancelarii Premiera. Nikolski nie potrafił tego wyjaśnić.

Jak twierdzi sam o aferze Rywina dowiedział się dopiero z prasy, nie widział jednak nic dziwnego w tym, że premier nie poinformował go o sprawie, mimo że Nikolski by wtedy najbliższym współpracownikiem szefa rządu.

Prawdziwa jednak zabawa w kotka i myszkę zaczęła się gdy do głosu doszedł Jan Rokita, który zainteresował się powstawaniem pomysłów antykoncentracyjnych, które uwzględniano już w programie wyborczym SLD. Po naciskach udało się posłowi dowiedzieć, że głównym ekspertem w tym temacie był dziennikarz „Nie” Piotr Gadzinowski.

Tak skończył się pierwszy, niewiele wnoszący do sprawy etap przesłuchania Lecha Nikolskiego. Na wczorajszym posiedzeniu nie udało się także posłance Beger z Samoobrony wykluczyć ze składu komisji jej przewodniczącego Tomasza Nałęcza. Posłanka jako jedyna podniosła rękę w głosowaniu nad wyłączeniem Nałęcza.

Foto Archiwum RMF

07:15