Lecz mnie, dręcz mnie, ręcznie. Tę lekko zmodyfikowaną frazę z "Kabaratu Starszych Panów" Przemek Kossakowski mógłby wypowiadać za każdym razem, kiedy oddaje się w ręce różnych znachorów i znachorek, uzdrowicieli, bioenergoterapeutów, ekstrasensów, szeptunek oraz molfarów. Kim jest ekstrasens? Tak nazywany jest ktoś, kto posiada zdolności paranormalne. A molfar? Odpowiedź znajdziemy w książce Kossakowskiego pt. "Na granicy zmysłów": "Molfary - dawne określenie karpackich czarowników, którzy potrafili leczyć ludzi i sterować siłami natury, ale też za drobne przewinienia, magią pozbawiali zdrowia, sił życiowych, a nawet życia, m.in. za pomocą praktyk wudu"." Młody autor tomu reportaży opisujących bliskie spotkania z podobnymi postaciami w Polsce, Rosji na Ukrainie i Bałkanach ma swój program w telewizji TTV zatytułowany "Kossakowski. Szósty zmysł". Jednak telewizyjne obrazy mu nie wystarczają. Własne doświadczenia utrwala malarsko, więc prócz telewizji mamy jego wizje - tzn. artystyczne wersje tego, co mu się przydarza. Z kolekcji jego dzieł wybieram teraz jedno, które wydaje mi się najbardziej osobiste, i to nie tylko ze względu na tytuł. Skupmy naszą uwagę na "Autoportrecie".

Ekstremalne przeżycie, którego doświadczył Kossakowski, zostało przez niego ze szczegółami opisane i za chwilę je przywołam. Najpierw jednak skoncentruję się na aspekcie ikonicznym, tak jakbym jeszcze nie wiedział, do czego konkretnie ten wizerunek człowieka wpisanego w symboliczny pejzaż się odwołuje. Widzimy tu leżącego brodatego mężczyznę, którego postać ogranicza prostokątna rama z ząbkowatym ściegiem. Dookoła niej biegną poziomo faliste linie i pasy tworząc szeroką warstwę mniej więcej do wysokości dwóch trzecich obrazu. Wyżej mamy obszar jednolitego błękitu, na którego tle malują się kuliste plamy o podobnej tonacji jak dolna strefa, połączone z nią pojedynczymi wertykalnymi pociągnięciami pędzla. Staram się jeszcze tylko patrzeć i, choć to bardzo dla mnie trudne, jak najmniej interpretować. Czysta percepcja pozwala na wyłącznie estetyczny ogląd. Na tle abstrakcyjnego otoczenia męska postać wyróżnia się dość dużym realizmem, sylwetka jest proporcjonalna a szczegóły takie, jak krótkie spodenki i buty za kostkę, podkreślają jeszcze jej konkretny, indywidualny charakter. Wyrwana z kontekstu i tak na pierwszy rzut oka może robić za figurę patentowanego lenia lub opalającego się letnika.

Kąpiel słoneczna bez słońca? Nie, to nie to, bo ten facet wcale nie leży sobie beztrosko na wzorzystym kocu z Cepelii. Przyjąłem bowiem niepoprawną perspektywę, poddając się od razu fałszywemu czarowi malarskiej estetyzacji. Samo oko tutaj nie wystarczy, potrzebne tu będzie dodatkowe uczone szkiełko, a potem jeszcze czucie i wiara. Przyda się gram hermeneutyki, czyli sztuki interpretacji. Sposób ujęcia tematu przypomina kanon malowania, czy mówiąc  inaczej, bardziej dostojnie, pisania ikon. (Słowo "писать" w języku rosyjskim znaczy zarówno "pisać" jak i "malować"). Reguły były bardzo ściśle określone w podręcznikach, których autorami byli mnisi-malarze. Te księgi nazywano z rosyjska "podlinniki" albo z grecka "hermeneia". To właśnie w tym ostatnim znaczeniu użyłem pojemnego i wieloznacznego terminu "hermeneutyka". To, co łączy obraz Przemka Kossakowskiego z tradycyjną ikoną jest brak malarskiej perspektywy, "płaskość" ujęcia świata przedstawionego oraz symbolika kolorów. Brąz w obu przypadkach oznacza ziemię, materię i ubóstwo człowieka. Czysty błękit na ikonach oddaje niebo, ale także mistycyzm. U Kossakowskiego też może być aluzją do dość specyficznie rozumianej duchowości.   

Kolory to jedno, a drugi znaczący element to specyficzne ułożenie męskiej postaci. W zależności od tradycji, w której wyrastał obserwator, jego wrażliwości i życiowych doświadczeń można odczytać tę pozę jako subtelne religijne odwołanie do postaci Chrystusa albo świecki motyw, na przykład scenę cyrkowego numeru z magikiem zamykanym w skrzyni przebijanej dziwnymi sztyletami, albo unoszonej przy pomocy małych baloników. Gdy pokazałem na próbę obraz Kossakowskiego osobie, która nie znała historii tego dzieła, usłyszałem właśnie takie dwie skrajne odpowiedzi: pomiędzy prawdziwą świętością a komercyjną rozrywką, religijną powagą a zwyczajną zgrywą, między sacrum a profanum. Mocno niepokojące jest dla mnie to rozpięcie, to napięcie między tak ekstremalnie różnymi rzeczywistościami, biegunami doświadczenia. Kossakowski nie wartościuje tych skrajności, przyjmuje to, co go spotyka z całym dobrodziejstwem inwentarza. Dobrodziejstwem? A może złodziejstwem: Zło-dziejstwem? Dla mnie w tym obrazie dzieje się Zło związane z dosłowną kradzieżą. Przejdźmy teraz do analizy pewnego motywu, który pojawiał się już nie raz w historii malarstwa zachodnioeuropejskiego. 

Oto obraz Hansa Holbeina Młodszego z 1521 roku znany pod tytułem "Zmarły Chrystus w grobie" albo "Chrystus w niszy grobowej". Uderzające podobieństwo holbeinowskiej wizji Jezusa po śmierci na krzyżu do ułożenia ciała postaci u Kossakowskiego nie może być grą przypadków, a nawet jeśli jest dziwną koincydencją, wskazuje na istotny duchowy trop, bardziej lub mniej uświadamiany sobie przez współczesnego polskiego artystę. Ten motyw nazwałbym za słynną książką XV-wiecznego niemieckiego mistyka Tomasza z Kempis - "naśladowaniem Chrystusa". W przypadku malarskiej strategii Kossakowskiego trafniejsze byłoby z pewnością sformułowanie "naśladownictwo samej postaci, czyli inaczej mówiąc, ciała Jezusa Chrystusa". Figura leżącego mężczyzny jest bowiem niemal dosłowną kalką, samplem, cytatem z Holbeina. Sposób jej obramowania wskazuje właśnie na ten artystyczny zabieg, bo mężczyzna w dziele Polaka jest wpisany w wewnętrzne ramy, to jakby obraz w obrazie. Odkryliśmy zatem artystyczny sens tej estetyzacji, ponieważ obramowanie postaci zygzakowatym "szlaczkiem" jest wskazówką czysto techniczną:"widzu, ja tak jakby wyciąłem tę postać z innego obrazu i wkleiłem tu - do swojego."

Duchowy aspekt kryje się jednak za takim "technicznym" zabiegiem. Czerwone spodenki, które u Kossakowskiego zastąpiły białą, biodrową przepaskę i współczesne buty, które pojawiły się na stopach jego bohatera można potraktować jako rodzaj persyflażu, malarskiej wypowiedzi pełnej ironii a nawet kpiny. Chciałbym podkreślić, że nie oskarżam naszego artystę o blasfemię, bluźnierczy atak na postać Zbawiciela, chodzi mi na razie o pewną grę z samą tradycją malarstwa. To nie tak, że Chrystus Holbeina jest jakąś świętością, którą szarga współczesny barbarzyńca, nihilista Kossakowski. Albowiem już ten XVI-wieczny niemiecki malarz swoim dziełem wywoływał wielkie kontrowersje i skrajne reakcje. Najbardziej znanym zapisem takiego zamieszania wokół "Chrystusa w niszy grobowej" jest motyw tego dzieła obecny w życiu i twórczości Fiodora Dostojewskiego. Szok, jakiego doznał genialny rosyjski pisarz pod wpływem kontemplacji holbeinowskiej wersji śmierci Mistrza z Nazaretu był tak wielki, że motyw ten trafił potem na karty jego powieści "Idiota". Zapis reakcji pisarza znajdziemy w dzienniku jego żony - Anny. Warto zatem przypomnieć garść cytatów ilustrujących ciemną holbeinowską iluminację.

U stóp Chrystusa namalowanego przez niemieckiego geniusza Dostojewski przystanął razem z małżonką Anną Grigoriewną w  1867 roku w szwajcarskiej Bazylei. "Obraz ten, pędzla Hansa Holbeina Młodszego, przedstawia Jezusa Chrystusa po zdjęciu z krzyża, nieludzko skatowanego, z piętnem śmierci na twarzy»  «Gdy po jakichś piętnastu, dwudziestu minutach wróciłam, zobaczyłam, że Fiodor Michajłowicz wciąż stoi przed obrazem jak przykuty. Na jego wzburzonej twarzy malowało się przerażenie, które nieraz zdarzało mi się obserwować w pierwszych chwilach ataku epilepsji. Ostrożnie wzięłam go pod rękę, przeprowadziłam do drugiej sali i posadziłam na ławce, spodziewając się lada moment ataku. Na szczęście atak nie nastąpił. Fiodor Michajłowicz uspokoił się nieco i wychodząc z muzeum nalegał, abyśmy jeszcze raz poszli popatrzeć na obraz, który wywarł na nim tak wstrząsające wrażenie»" Co aż tak wzburzyło genialnego pisarza? Co wywołało w nim szok? Dlaczego jego stan, według naocznego świadka, niebezpiecznie przypominał aurę przed atakiem padaczki? Odpowiedź -przeżytą, przemyślaną,  poddaną literackiej sublimacji - znajdziemy w "Idiocie", powieści napisanej w latach 1867-69.

Scena kluczowa rozgrywa się w domu Parfiena Siemionowicza Rogożyna: - To jest... kopia obrazu Hansa Holbeina - powiedział książę, który zdążył obejrzeć obraz. ... - Słuchaj no, Lwie Nikołajewiczu - zaczął znów nagle mówić Rogożyn, uszedłszy kilka kroków- chciałem cię już dawno o to zapytać; czy ty wierzysz w Boga?- Dziwnie się jakoś pytasz i... patrzysz! - zauważył mimo woli książę. -A na ten obraz lubię popatrzeć- mruknął po chwili milczenia Rogożyn, jakby znów zapominając o swoim pytaniu.-Na ten obraz! - zawołał nagle książę pod wpływem nowej myśli - na ten obraz! Ależ od tego obrazu niejeden może utracić wiarę- Tak, może-potwierdził niespodziewanie Rogożyn." Wyjaśnienie pokusy zawiera się w wyznaniu innej powieściowej postaci: "Obraz przedstawiał Chrystusa, który dopiero co został zdjęty z krzyża. Wydaje mi się, że malarze przyzwyczaili się malować Chrystusa i na krzyżu, i zdjętego z krzyża, lecz zawsze z odcieniem niezwykłej piękności w obliczu; piękność tę starają się zachować nawet w najstraszniejszych męczarniach. Na tym zaś obrazie u Rogożyna nie ma nawet śladu piękności, jest to najzwyklejszy trup człowieka (...)." Jakże przeraża trupi turpizm samego Jezusa Chrystusa!

Związki pomiędzy Śmiercią i Zmartwychwstaniem Syna Bożego a osobistym doświadczeniem Przemka Kossakowskiego - jakkolwiek by to dziwnie brzmiało - nie są tylko natury malarskiej. Moje odkrycie analogii pomiędzy obrazem żyjącego przed wiekami niemieckiego turpisty a dziełem współczesnego Polaka-prowokatora nie mają wyłącznie charakteru malarskiego. Estetyka jest dla mnie tylko powierzchowną warstwą, tak jakby pierwszym werniksem dla wnikliwego interpretatora, wnikającego w głąb odmalowanej problematyki. Pozbawienie Jezusa jego boskich cech, sprowadzenie jego Pasji i Śmierci na Krzyżu do męczarni i zgonu człowieka takiego jak każdy inny to pierwszy etap pseudoduchowego procesu o gnostyckim charakterze. Desakralizacja tej Ofiary jest punktem wyjścia do następnego kroku: ubóstwienia samego człowieka jako takiego i wykazania, że każdy z nas bez żadnej wyższej, metafizycznej instancji jest w stanie dokonać swego przebóstwienia. Drogą do takiego zuchwałego celu dla pełnego pychy indywiduum są specyficzne obrzędy, oparte na pogańskich rytuałach, ale dostosowane do współczesnych czasów, pełne rekwizytorium pochodzącego z arsenału cywilizacji technicznej.                  

Neoszamanizm to duchowa plaga. Kossakowski spotkał w Polsce oraz w Rosji przedstawicieli tej satanizującej herezji. "Kiedy Wiktor, rosyjski neoszaman, wskazał mi miejsce w którym mam kopać sobie grób chwyciłem stylisko szpadla ze znużonym uśmiechem weterana. To nie był pierwszy grób, który sobie kopałem i doświadczenie mówiło mi, że jakkolwiek leżenie w grobie może nie jest najprzyjemniejszą formą spędzania wolnego czasu, to jednak jest to coś co można wytrzymać. W Polsce przeleżałem w grobie noc i najgorszą rzeczą,  którą wspominam z tego doświadczenia to żaba, która w pewnej chwili skoczyła mi na twarz. Oboje śmiertelnie się przestraszyliśmy. Grób miał około 80 cm głębokości, a ja do dyspozycji śpiwór i karimatę. Góra wykopu została nakryta gałęziami, na których rozłożono  pledy i koce, a  na nich  z kolei uformowano symboliczny kopiec ziemi. W grobie jakkolwiek dziwnie to zabrzmi było przytulnie i ciepło, o wiele cieplej niż na zewnątrz i kiedy o świcie wyszedłem na zewnątrz, pierwsze co zobaczyłem to zmarzniętego Janka Szeligę, który przeprowadzał mnie przez ten starożytny rytuał." Podmoskiewski eksperyment z symboliczną śmiercią był jednak bardziej ekstremalny.  

Okultyzm w Rosji okazał się jego wersją w stylu hard core. (...) Wiktor widział to inaczej, co zrozumiałem kiedy zaczął owijać mnie w folię budowlaną, a na twarz położył wysłużoną maskę przeciwgazową. Z maski biegła karbowana rurka i ja przez tę rurkę miałem oddychać. A potem Wiktor, rosyjski neoszaman, zasypał mnie ziemią. Zaczęło się najkoszmarniejsze czterdzieści minut mojego życia." Tych minut spędzonych pod ziemią, w starej posowieckiej masce przeciwgazowej z rurą służącą za kanał wentylacyjny dla płuc, było nieco więcej, dokładnie czterdzieści siedem minut, trzynaście sekund i trzydzieści dziewięć setnych. W przypadku tak granicznych przeżyć inaczej mierzy się czas. Tu każda drobna chwilka, niezauważalna na powierzchni nabiera mocy ostatecznych. Neoszaman Wiktor Pipczenko pogrzebał już tak za życia wielu adeptów sztuki umierania i zmartwychwstawania. "Pogrzeb wojownika nie jest, żeby było miło, tylko aby stało się lepiej. Żeby człowiek odzyskał równowagę. I niektórym to się udaje. Nie wszystkim. Ale też ci, którym się nie udało, też nie składają reklamacji." Jak to możliwe, że kraj przez tyle wieków kształtowany przez prawosławie przeżywa regres ku dziczy pogaństwa?             

Ślady mogłyby prowadzić do komunizmu, który przeorał głęboko religijne państwo carów, pozostawiając po sobie duchową pustynię. Na tej metafizycznej puszczy słychać bełkocące, rzężące, charczące, chrapliwe, skrzeczące głosy wołających pseudoproroków. Kossakowski nie tylko dokumentuje te fenomeny, on się poddaje ich działaniu jak królik doświadczalny, otwiera ciało i psyche na działanie tajemniczych energii. Jako wierzący chrześcijanin nie mogę się nadziwić jego całkowitej beztrosce, z jaką traktuje swoje spotkania z szamanami, szeptunami, znachorami, czarownicami i spadkobiercami magów w stylu Aleistera Crowley'a. Sam znam z autopsji działanie hipnozy, programowania neurolingwistycznego NLP, oddziaływania ludzi opętanych i eksperymentujących z narkotykami. Wiem do czego może prowadzić, na jakie złe drogi sprowadzić wiara w fałszywą duchowość New Age. Nie chcę jednak, by zabrzmiało to jak pełne pychy wyznanie człowieka z poczuciem duchowej wyższości. Przeciwnie, z zapartym tchem śledziłem kolejne próby, którym Kossakowski się poddawał i z otwartymi ze zdumienia ustami czytałem o jego numerach. Tak, numerach. Bo sam traktuje to trochę jak cyrkowy popis.    

Ćwiczenia duchowe, ciemne inicjacje przez które przechodzi Kossakowski, myśląc początkowo wyłącznie o ich dokumentowaniu, skojarzyły mi się z drogą Carlosa Castanedy. Ten antropolog amerykański również rozpoczynał swoją działalność od próby obiektywnego opisu fenomenu szamanizmu, aby w pewnym momencie wejść głęboko w świat tolteckiej magii, opisując w bardzo kontrowersyjnych książkach swój psychodeliczny "staż" u szamana z plemienia Yaqui o imieniu don Juan Matus. Przekraczanie bariery obiektywizmu to jedno, ważniejszą sprawą jest według mnie bardzo ryzykowne otwieranie się na moce i potencje, które są w stanie przełamać wolę jednostki. Dla duchowej równowagi równocześnie z książką Kossakowskiego czytałem pracę mojego ulubionego świeckiego, chrześcijańskiego publicysty-ewangelizatora Roberta Tekielego zatytułowaną "Zmanipuluję Cię, kochanie". Opisuje on odmiany zagrożeń duchowych we współczesnym świecie: od reaktywacji zachodnich tradycji magii, okultyzmu, wróżbiarstwa i spirytyzmu, przez religie niechrześcijańskie, po ezoteryczne propozycje w dziedzinie zdrowia. Ja wolę wierzyć w moc jedynego dla mnie prawdziwego zaklęcia, zwanego z grecka "exorkismós". 

Pięć książek Przemka Kossakowskiego "Na granicy zmysłów" rozdaliśmy Czytelnikom mojego bloga. Lekturą będzie się cieszyć pięć pierwszych osób, które rozwiązały prostą zagadkę. Hasło brzmiało: LEKKODUSZNOŚĆ. Bardzo dziękuję za udział w zabawie. Bogdan Zalewski.