Nikt nie zmusza ich do pomocy. Nie oczekują też nagród i pochwał. Nie mają w tym żadnego interesu, a też nic na tym materialnego nie zyskują. Mieszkańcy terenów objętych stanem wyjątkowym, bezpośrednio sąsiadujących z granicą polsko-białoruską - przeżywają kryzys migracyjny na własnej skórze. To często jedyna deska ratunku dla rodzin z dziećmi, które z Bliskiego Wschodu przybyły na Białoruś w nadziei, że to początek drogi do lepszej przyszłości. Ta miała przebiegać przez Polskę, ale nie wiedzieli wówczas, że zostali oszukani przez białoruski reżim i de facto są pionkami w grze Alaksandra Łukaszenki. "W Strefie można spotkać migrantów wszędzie, w lesie, na ulicy. My mieszkańcy Białowieży skrzyknęliśmy się, aby pomagać, bo sumienie nam nie pozwala być obojętnym na świadomość, że tak blisko nas, w naszej miejscowości, ludzie umierają w lasach albo przebywają tam w warunkach uwłaczających ludzkiemu życiu i zagrażających zdrowiu” - opowiadała mieszkanka Białowieży na Podlasiu Grażyna Chyra, na antenie Radia RMF24 w rozmowie z naszym dziennikarzem Tomaszem Weryńskim.

Tomasz Weryński: Pomaga pani bezpośrednio, na własną rękę niosąc pomoc migrantom. Jak to wygląda w praktyce?

Grażyna Chyra: W praktyce ja i inne osoby, które tutaj mieszkają przy samej granicy docieramy z pomocą bezpośrednio tam, gdzie te osoby potrzebujące się znajdują. Czyli najczęściej w lesie. My mieszkamy w Puszczy Białowieskiej, to jest bardzo trudny teren. I tak naprawdę to nie tylko dla nas jest to trudne, ale przede wszystkim dla tych osób. Zatem jeżeli wiemy, że gdzieś jest jakaś rodzina, grupa, która potrzebuje wody, jedzenia, ubrań, butów, czy suchych skarpet, to po prostu idziemy i im to przekazujemy. Czasami są to informacje bardzo spontaniczne, że ktoś z okna zobaczył taką grupę. Bo ci ludzie docierają także tutaj do samej Białowieży, nie tylko chodzą po lesie. Można ich zobaczyć normalnie również na ulicy. To wygląda bardzo różnie. Obecnie nie ma u nas informacji o większych grupach, ale być może jest to związane z przesunięciami migrantów po stronie białoruskiej. Jednak to nie jest tak, że wcale ich nie ma.

Czy zdarzyły się takie spotkania z migrantami, które szczególnie pani zapamiętała?

Tak - przede wszystkim takie moje pierwsze spotkanie bezpośrednie, gdzie trzeba było towarzyszyć czterem osobom. Byli to mężczyźni z Syrii, którzy nie byli w stanie iść dalej. Utknęli tu gdzieś w okolicy Białowieży w lesie. Ich stan zdrowia był na tyle zły, że poprosili o pomoc. Poprosili o wezwanie lekarza. Wobec tego zadzwoniliśmy po karetkę pogotowia. Zanim wszystkie procedury się odbyły, oczywiście na miejscu była straż graniczna, mogliśmy spędzić czas z tymi osobami. Dwie osoby były młode - niecałe trzydzieści lat. Natomiast dwóch panów - to byli starsi mężczyźni. To było dla mnie wzruszające, że oni po prostu zaczęli przy nas płakać, tak strasznie płakać. Błagali nas żebyśmy zrobili coś, aby nie zostali znowu wysłani na Białoruś. Oni już byli od jakiegoś czasu, przynajmniej od  10 dni w terenie, byli kilkukrotnie wypychani. Nie byli już w stanie psychicznie tego wszystkiego znieść. Myślę, że to jest takie bardzo znaczące: mężczyzna, który płacze, szczególnie w kulturze wschodniej i w obecności kobiety. To nie jest coś co można zobaczyć i przeżyć na co dzień. 

Cytat

Takie spotkania, gdzie uchodźcy naprawdę już rozpadają się na kawałki, bardziej psychicznie niż fizycznie, są bardzo ciężkie emocjonalnie dla nas do uniesienia. Przykładowo około dwóch tygodni temu spotkałam się z grupą, większość to byli Syryjczycy - mężczyźni. Była z nimi jedna Pani z rodziną i ona na mój widok, też kobiety, która niesie jej wodę, ciepłą herbatę - rozpłakała się i zaczęła mnie całować po rękach mówiąc "habibi". Takie spotkania naprawdę zapadają w pamięć.

Warto podkreślić, że Wy jesteście mieszkańcami. Nie działacie w ramach organizacji, prawda?

Zorganizowaliśmy się sami. Metodą prób i błędów, co będzie się najlepiej sprawdzać. Czego ludzie potrzebują, co lepiej im przynosić na przykład do jedzenia, do picia. Jakie ubrania najlepiej się sprawdzają. W ciągu tych paru miesięcy zdołaliśmy sami wypracować własne metody. My tutaj mieszkamy, jesteśmy na miejscu. To sprawia, że jesteśmy obciążeni tym podwójnie, bo jesteśmy tutaj cały czas. Możemy wyjechać na weekend, do znajomych czy rodziny, ale i tak tutaj wracamy. Tutaj mieszkamy z tą sytuacją gdzie właściwie obok nas gdzieś w lasach umierają ludzie albo są na skraju życia i to zagrożenie zaraz będzie bezpośrednie. My musimy z tym żyć tutaj. 

Cytat

Nasze sumienia nie pozwalają na to, żeby pozostawić tych ludzi bez pomocy. Oprócz tego, że działam w grupie, w której się wspólnie zorganizowaliśmy, to też znam osoby z Białowieży czy z okolic, które pomagają na własną rękę. Jak zobaczą jakąś grupę, wychodzą z domu z jakimkolwiek jedzeniem czy ze szklanką wody.

To jest takie budujące, że spojrzenie na uchodźców - ludzi, którzy są nam zupełnie obcy kulturowo, zmieniło się. Początkowo dominował strach. Ludzie bali się, ponieważ nie wiedzieli, co to za ludzie. Natomiast im dłużej to trwa i im jest więcej możliwości szansy spotkania, zobaczenia człowieka na własne oczy, zobaczenia ogromu cierpienia, to ludzie rzeczywiście odstawiają na bok wszelką kulturę, język. Tylko widzą, że to jest człowiek, który potrzebuje pomocy i tej pomocy udzielają.

Jak wygląda rzeczywistość w Białowieży i regionie w kontekście obecności armii, sprzętu wojskowego itd.?

Od początku września mocno nam się zagęściło, jeżeli chodzi o ilość policji, straży granicznej żołnierzy WOT czy wojskowych. 

Cytat

Białowieża wygląda jak jeden wielki obóz wojskowy. Wszystkie hotele zostały zajęte właśnie przez te służby. Mamy tutaj na stadionie wielki obóz wojskowy złożony z kilkudziesięciu wielkich namiotów. Jest dużo wozów bojowych, również opancerzonych. Mamy Rosomaki, można się nawet czasem natknąć na nie w lesie. Jest dużo wojskowych ciężarówek, które przez całą dobę krążą tutaj po okolicy.

Dlatego ja nawet nie muszę wychodzić z domu, żeby poczuć ten klimat wojny, bo słyszę to wszystko. Cały czas też są jakieś patrole z powietrza. Helikoptery latają wzdłuż granicy, często nisko nad lasem. Nie sposób od tego uciec. Wychodzę do sklepu i zanim ja dojadę do tego sklepu rowerem, to mija mnie nawet kilkanaście wozów różnych wozów policyjnych, czy straży granicznej, czy nieoznakowanych pojazdów wojskowych. Wchodzę do sklepu, tam są mundurowi, wojskowi, również z długą bronią. To nie jest nic normalnego dla mnie. Jest to dziwne i nie czuję się z tym komfortowo. Obecność tak duża wojska daje nam mieszkańcom do myślenia, że jest jakieś zagrożenie, coś jest nie tak. Natomiast chcę podkreślić, że ja nie czuję zagrożenia ze strony samych uchodźców. Ci ludzie, których ja spotykałam byli naprawdę bardzo spokojni, łagodni i sympatyczni. Prosili tylko o pomoc.