Nie wiem, czy umowa ACTA stwarza zagrożenie. Widzę jednak zagrożenie w histerii, jaka ogarnęła zarówno internautów, jak wysoko postawionych przedstawicieli rządu. Jedni demonstrują na ulicach przeciw umowie, której nawet nie czytali, drudzy nie mogą się zdecydować, czy ją popierają czy nie, a dyskusję ucinają, usuwając tysiące głosów obywateli ze swojego konta na Facebooku.

Rząd Donalda Tuska tkwi w twierdzy, obleganej przez własnych obywateli. Nie wychodząc z niej i nie tłumacząc swoich poczynań prowokuje ich tylko do ulegania histerii, wywołanej niewiedzą. Wykasowując komentarze pod kłamliwym zarzutem ich wulgarności potwierdza jedynie społeczne domniemanie swojej złej woli, któremu nie potrafi wiarygodnie zaprzeczyć. Nie tylko zamyka się przed obywatelami coraz bardziej, ale z wyższością, którą wypada nazwać nawet wyniosłością ignoruje ich obawy.

Nie chcę wierzyć, że rząd uparł się przy zamykaniu w więzieniach internautów. Przeczytałem "najgroźniejsze" artykuły ACTA i nie znalazłem w nich chyba niczego, co już nie byłoby opisane polskim prawem. Chętnie bym się w tej opinii upewnił.

Nie widziałem jednak, by przedstawiciel rządu stanął przed publicznością z egzemplarzem umowy i wyjaśnił, co oznacza np . przerażający internautów Art. 27 ust. 4 ACTA: Strona może, zgodnie ze swoimi przepisami ustawodawczymi i wykonawczymi, zapewnić swoim właściwym organom prawo do wydania dostawcy usług internetowych nakazu niezwłocznego ujawnienia posiadaczowi praw informacji wystarczających do zidentyfikowania abonenta, którego konto zostało użyte do domniemanego naruszenia, jeśli ten posiadacz praw złożył wystarczające pod względem prawnym roszczenie dotyczące naruszenia praw związanych ze znakami towarowymi, praw autorskich lub pokrewnych i informacje te mają służyć do celów ochrony lub dochodzenia i egzekwowania tych praw. Procedury są stosowane w sposób, który pozwala uniknąć tworzenia barier dla zgodnej z prawem działalności, w tym handlu elektronicznego, oraz, zgodnie z prawodawstwem Strony, zachowuje podstawowe zasady, takie jak wolność słowa, sprawiedliwy proces i prywatność.

Słowa powyższe składają się na zdanie, z którego może wynikać, że Polska może (zatem nie musi), w zgodzie ze swoim wewnętrznym prawem (zatem bez jego zmian ze względu na podpisanie ACTA) zapewnić prawo (co nie oznacza zobowiązania) ujawnienia tożsamości pirata - jeśli żądający uzasadnił swoje żądanie pod względem prawnym (więc nie na proste żądanie). Procedura ta ma jednak przebiegać według reguł polskiego prawa i z zachowaniem zasad wolności słowa, sprawiedliwego procesu i prywatności.

Nie słyszałem jednak, by ujął to w ten sposób minister Zdrojewski czy minister Boni. Zastanawiające dlaczego. I czemu nie wyłożył tak tego żaden z rządowych, bodaj licznych, PR-owców, bądź nadzwyczaj przecież zręczny w wykładaniu rzeczy bardzo złożonych - premier Tusk.

Słyszałem za to szereg gołosłownych zapewnień, że niczego nie trzeba zmieniać, wyznań o ewentualnym dodatkowym protokole, który podpiszemy jeśli jednak będzie trzeba zmieniać (?), o konsultowaniu dokumentu po jego podpisaniu (?!), o podpisaniu, ale nie ratyfikowaniu (!?!) - a wszystko to w atmosferze popłochu, związanego zwykle z wycofywaniem się z podgrodzia do znacznie lepiej bronionego zamku. Tuż przed zatrzaśnięciem bramy i podniesieniem mostu zwodzonego i rozpoczęciem polewania wrzącym olejem i smołą tych, którzy są na zewnątrz.

Nie mogę się otrząsnąć z wrażenia, że nie tylko opozycja w Polsce nie jest w stanie wychwycić błędu, zanim nie usłyszy o nim w radiu, nie przeczyta w gazecie ani nie zobaczy w TV. Dokładnie ten sam niedorozwój jest też udziałem rządzących, którzy powiesiwszy dokument na stronie resortu kultury uważają, że zadośćuczynili obowiązkowi skonsultowania go. Kiedy jednak media zaczynają wskazywać, że być może coś w takiej procedurze "nie halo" - rozpaczliwie starają się coś zrobić. Zapowiadają protokoły, powołują zespoły, histerycznie pozbywają się głosów krytyki na jedynej platformie, na której istnieją (po wyłączeniu z powodu hakerów strony Kancelarii Premiera był nim jej profil w Facebooku, administrowanym i zabezpieczanym na szczęście z zewnątrz). Żadnej prewencji, ostrzegania przed rychłym kryzysem, żadnego zarządzania kryzysowego. Tylko histeryczne cięcie niewygodnych opinii. Panika.

A prawda jest przykra - umowy ACTA najwyraźniej nie przeczytali uważnie ani jej przeciwnicy, ani żaden z ministrów, którzy się nią zajmowali. Protestującym nie sposób mieć to za złe; po pierwsze dzięki skwapliwemu skryciu umowy w gąszczu rządowych dokumentów - niewiele o nim wiedzieli. A po drugie - od tego, żeby się w tajnikach takich umów orientować mają ministrów, ich departamenty prawne, ekspertyzy etc.

Problem w tym, że równie niekompetentni okazali się ci właśnie ministrowie, widowiskowo plączący się w ostatnich dniach w zeznaniach, rojący o dodatkowych protokołach i majaczący o pilnej potrzebie podpisania umowy, której nie zamierzają ratyfikować.

Dziś wojna o oblężony zamek trwa. Ministrowie zatrzasnęli się przed obywatelami, na przedpolu zostawiając część tych, którzy mogli pomóc w dojściu do porozumienia . Jak choćby szef Rady Informatyki prof. Mieczysław Muraszkiewicz, który złożył dymisję po podpisaniu ACTA, czy Piotr Waglowski z serwisu prawo.VaGla.pl, który właśnie zrezygnował z uczestnictwa w grupie "Dialog".

Protestujący w internecie domagają się zaś usunięcia z Facebooka konta Kancelarii Premiera (pod zarzutem "oszustwa") i demonstrują na ulicach i przed urzędami.

Szans na rozejm nie widać.