Za dwa tygodnie obudzimy się w kraju ogarniętym błogą ciszą. Będzie to cisza wyborcza, więc pozbawiona agitacji, po części jednak z pewnością poświęcona na rozmyślania i prywatne dyskusje o przebiegu kampanii i niedzielnych wyborach. Tak naprawdę będzie to jednak jedyny dzień względnego spokoju na przestrzeni kilku miesięcy w przód i w tył. Tęsknię za nim już dziś.

Słowo "już" jest w powyższym zdaniu uzasadnione dodatkowo. Oznacza zniechęcenie nawet tym, co obserwując przebieg kampanii wyborczej widzieliśmy tylko do dziś. A przecież pewnie mnóstwo się jeszcze wydarzy.

Szczerze mówiąc - wydarzyć się może niemal wszystko, bo kampania prowadzona dotychczas wypaliła już potężną część paliwa, zużywanego na zwalczanie przeciwników politycznych. I tak przed nami jeszcze kilkanaście dni finiszu, czyli kampanii najbardziej brutalnej i gorączkowej, kiedy wszelkie paliwa zostaną wyczerpane do końca.

Nawet to, co widzieliśmy dotąd, wystarczy, żeby obronić tezę, że kampania roku 2023 jest najbrutalniejszą od dziesiątków lat.

Co widzieliśmy

Na porządku dziennym są już kampanijne (a i wcześniejsze) oskarżenia o zdradę, głupotę, szpiegostwo, nieudolność, afery, złodziejstwo i nadużycia władzy. Do tego doszły anonimowe groźby, kandydaci na posłów szarpiący się ze sobą, atakowani także przez nieznane osoby na ulicach albo taszczeni przez mundurowych do radiowozu.

Jest też powszechnie już używany język nienawiści, systematycznie tłoczony do głów wyborców nie tylko przez polityków ale i część mediów, wyraźnie już uznany za usankcjonowany środek prowadzonej właśnie debaty publicznej. Żadna z tych plag nie występowała dotąd w Polsce. Albo wcale, albo co najmniej nie w takim nasileniu.

Co zobaczymy

Dziury wypalone w świadomości społecznej przez uznawanie za dopuszczalne coraz bardziej brutalnych metod walki politycznej będą się domagały zapełnienia. Natura nie znosi próżni, a konkurencja ma swoje prawa. Nie wierzę więc, że agresję i nienawiść zastąpią w nich miłość i tolerancja. Mówiąc krótko - zapewne będzie gorzej.

Może już jutro, kiedy setki tysięcy manifestantów przejdą ulicami Warszawy, zabezpieczani przez funkcjonariuszy, których pamiętają także z niechlubnych interwencji. Z wzajemnością zresztą.

Może za kilka dni, kiedy któryś z nietrzymających ciśnienia polityków powie albo zrobi coś, co wywoła reakcję gwałtowniejszą niż przewidywana. Albo, co gorsza, będzie to właśnie reakcja przewidywana, na którą jej inicjator będzie liczył. Każdemu z nas w tym kontekście przychodzi pewnie do głowy co najmniej kilka nazwisk takich potencjalnych prowokatorów.

Obym chybił, wróżąc taki rozwój wydarzeń. Tak czy inaczej, w sobotni poranek za dwa tygodnie zamkniemy okres przed ciszą wyborczą. Obawiam się jednak, że ulga potrwa zaledwie jeden dzień. Najwyżej do niedzieli.

Jeszcze później

W zależności od wyniku wyborów walka będzie przecież trwała. Poznamy skład Sejmu, prezydent powierzy komuś misję sformowania rządu, wybranemu się to uda lub nie, zbierze się nowy parlament, wybierze marszałków, rząd uzyska wotum zaufania lub nie... Żadne z tych poczynań nie odbędzie się bez sporu. 

Czy można liczyć na to, że po tej najbrutalniejszej od lat kampanii wyborczej nastąpi nagły spokój?

Nie liczę na to.

Stąd właśnie oczekiwanie na sobotni poranek 14 października i ciszę wyborczą. Dokładnie za dwa tygodnie. Nie przegapcie go.

To będzie jedyny dzień spokoju w kilku ostatnich i kilku kolejnych tygodniach.