Tytuł wpisu nawiązuje do powieści Raymonda Queneau "Niedziela życia". Queneau - jeden z najbardziej oryginalnych prozaików i poetów znad Sekwany - to bohater najnowszego, jubileuszowego odcinka podcastu "Francuski kulturalnie". Jest to cykl, wprawdzie dość meandryczny, ale konsekwentny, bo zebrało się już 10 odcinków moich pogawędek całkiem serio, istotnych dialogów, ale z lekka frywolnych, na temat języka i literatury francuskiej z kulturoznawczynią i tłumaczką dr Joanną Wilkońską. Nasze rozmowy, choć wymagające przygotowań, są absolutnie improwizowane i niemal pozbawione montażu. Chodzi o to, żeby takie spotkania czytelnicze przynosiły nam zwyczajną frajdę, a przy okazji być może unikatową wiedzę odbiorcom. Nie są to więc systematyczne lekcje, ale okresowe spotkania pasjonatów dla pasjonatów. Wybaczcie nam słowotok, ale - mamy nadzieję - nie wodolejstwo. Obydwoje mówimy dużo i szybko, czasem jednocześnie, i tak też należałoby nas słuchać, co rzecz jasna, nie jest ani tak proste, ani tak trudne. Czasami może irytujące, więc wcześniej wypijcie melisę.

O samym Raymondzie Queneau dowiecie się sporo z naszego nagrania. Nie będę też przepisywał biogramu pisarza. Skoro cudowny wynalazek hipertekstu, dar dla próżniaków, pozwala na bezpośrednie odesłanie do noty w Wikipedii.

Wejdę natychmiast w klimat tej twórczości i poniżej zamieszczę własne pastisze stylu tego pisarza. Możecie więc od razu przejść od patafizycznego wstępu do z lekka szalonej naszej szarży.

A później bądź wcześniej:   

1.   ARCHÉ

Prazasada podcastowego podprowadzenia: przeczytać? przed? po? partiami? przypadkowymi? przewinąć początek? pilnie posłuchać potem? przedtem porządnie przemyśleć? pisać prywatnie po przeczytaniu/posłuchaniu? poznać poglądy podcasterów? polecamy podróż/piesze peregrynacje po pisarskim Paryżu: prozaików, poetów, perwersyjnych panów, pięknych pań, porywanych/porywajacych panienek!

2. ANAGRAM WSPÓŁAUTORA

Bogdan Zalewski (Gleba do nazwisk)

3. ROZWINIĘCIE TYTUŁU GŁÓWNEGO W IDENTYCZNYM PODTYTULE ...

"Niedziela przeżycia życia"

4. ... PLUS MOTTO I VIDEO GRATIS

Cytat

W końcu przy­ję­li je­dy­ne moż­li­we wyj­ście, jedno je­dy­ne, zna­czy się, że tylko Va­len­tin sam jeden od­bę­dzie po­dróż po­ślub­ną. W tym cza­sie Julia dalej bę­dzie pro­wa­dzi­ła sklep i gro­ma­dzi­ła kasę. Uzgod­niw­szy naj­waż­niej­sze, na­stęp­nie wspól­nie okre­śli­li czas trwa­nia: dwa ty­go­dnie po­win­ny wy­star­czyć. Czło­wiek szyb­ko się męczy zbyt­nią bli­sko­ścią i na dłuż­szą metę draż­ni go byle dro­biazg, zwy­kły nic nie zna­czą­cy dro­biazg: czter­na­ście dni jest w sam raz, aku­rat tyle trze­ba, żeby było miło, ale nie ze­mdli­ło. Potem okre­śli­li punkt do­ce­lo­wy: od­kła­da­jąc na póź­niej pole bitwy pod Jeną, Va­len­tin za­pro­po­no­wał Mont Saint-Michel, lecz Julia wo­la­ła Bru­ges, Bruges-la-Morte, a nie dwa ki­lo­me­try dalej, na ba­gnach. Wzru­szo­ny jej wy­bo­rem, który mu się wydał czułą alu­zją do jego ro­do­we­go na­zwi­ska, Va­len­tin przy­chy­la się do pro­po­zy­cji. Po­zo­sta­je tylko wy­ty­czyć trasę: oczy­wi­ście prze­ja­dą przez Paryż, spę­dzą tam dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny, ro­ze­rwą się, takie wspo­mnie­nia zo­sta­ją potem na za­wsze. Nie ma sensu od­wie­dzać Bre­ba­grów zaraz po prze­pro­wadz­ce: zrobi im się tylko kło­pot, a zresz­tą mają przed sobą całe życie, zdążą im zło­żyć wi­zy­tę. Tak, ale za to nie omiesz­ka­ją pójść do Fo­lies Bergère. Ten po­mysł Va­len­ti­no­wi mniej się po­do­ba. W Pa­ry­żu, jak mówią, okrop­nie łatwo się zgu­bić. Mogą czło­wie­ka roz­je­chać, wy­kie­szon­ko­wać, osku­bać. Sze­re­go­wy Brû prze­wi­du­je roz­licz­ne kło­po­ty, ale nie ośmie­lił się sprze­ci­wić ze wszech miar słusz­nej de­cy­zji. Skoro trze­ba spę­dzić wie­czór w Fo­lies Bergère, to się go spę­dzi. I tak wszyst­ko uzgod­nio­no. Julia od­pro­wa­dzi­ła go na dwo­rzec, za­re­zer­wo­wa­ła miej­sce przy oknie w trze­ciej kla­sie, nie za­zna­czy­ła, że z bie­giem po­cią­gu, bo jej nie za­le­ża­ło: nie na­le­ża­ła do ko­biet, któ­rym po­dob­ne dro­bia­zgi nie po­zwa­la­ją spać spo­koj­nie. We­szła z Va­len­ti­nem do wa­go­nu, pięk­ne­go wa­go­nu z ko­ry­ta­rzem bie­gną­cym wzdłuż prze­dzia­łów, ma­ją­cym z każ­de­go końca wspa­nia­łe wuce, z któ­re­go ko­rzy­sta­nie go­rą­co Va­len­ti­no­wi po­le­ci­ła. Potem, zgod­nie z jej po­ra­dą, za­zna­czył swoje miej­sce ka­pe­lu­szem i ja­kimś nie­przy­zwo­itym pi­sem­kiem, które mu była zakupiła w tym właśnie celu. (...) Uca­ło­wa­li się. Kilka osób upla­so­wa­ło się już w ko­ry­ta­rzu. Mimo obawy, że może je zde­ner­wo­wać, Va­len­tin uznał, że wy­pa­da za­kłó­cić ich spo­kój. Jego kąt w prze­dzia­le po­zo­sta­wał wolny; wi­docz­nie wie­śniacz­ki bro­ni­ły go jak lwice. Wszyst­kie inne miej­sca były teraz za­ję­te. Z ka­pe­lu­szem po­wstał pe­wien pro­blem, ale Va­len­tin go roz­wią­zał, wkła­da­jąc na głowę, pro­blem, zna­czy się. Wyj­rzał na peron, żeby po­ma­chać chu­s­tecz­ką, ale nie za­szła po­trze­ba wyj­mo­wa­nia tejże. Plecy Julii się od­da­la­ły.
Raymond Queneau "Niedziela życia"

5. CZĘŚĆ NAJWAŻNIEJSZA DLA BOGDANA ZALEWSKIEGO: JEGO ĆWICZENIE STYLISTYCZNE NA RAYMONDA QUENEAU. PRZECZYTAJMY RAZEM. 

 

Paryż jest wartością dodaną i widmem Czarnej Damy, miastem-ciastem francuskim, krynoliną z wypalonej w piecu modeliny, niby abstrakcyjny mózg elektronowego jansenisty, albo - a jakże! - jak nabrzmiały brzuch grzyba (miękka kula jaskiniowej pieczarki nad pascalowskim trójkątem ze strzępek), i oto mamy rozlazłe, wszędobylskie zmysły plus ciasny gwint. Raz po raz po prostu muszę tam tkwić, w najjaśniejszym świetle bijącym od Królowej Słońcowej, i to w jednym celu: natychmiastowej ucieczki z prażonego Paryża do mojej uszczypliwej starej mowy, pseudoarystokryptoartystycznie grasejującej polszczyzny. Aprowizacja pokojowa z hotelu na Montmartrze zawiera głównie steki po sekwańsku z pierwszorzędnej, pierwszowojennej ulicznej końskiej padliny, zgodnie z przepisem "mon grand-père" oraz "l'ordre du jour" - ekstatycznym przymusem, nieznoszącym najmniejszego sprzeciwu ego. Zaiste ten specjał podawany jest zwykle w niewielkim lodowym igloo posypanym igliwiem cyprysa z Arles, a to mocno wyuzdane danie o nazwie "faszerowany perszeron" wcale nie ma francuskiej ni słowiańskiej genealogii, wywodzi się wszakże z poetyckiego żargonu "parladino" charakterystycznego volapüku żydowskich praczek z pijanego statku Le Bateau-Lavoir oraz nowomowy aszkenazyjskich antykwaryuszy w kapeluszach z pluszu, ale w nadrzeczywistości oznaczało "człowieka eterycznego" (kogoś zagadkowego w rodzaju Maxa Jacoba z jego wizją pokrywającą chrystologicznym werniksem przedwojenny świecki film w stylu noir z Jeanem Gabinem w roli Jeana Gabina w aureoli i mandorli srebra na ekranie kino-klepiska w niesławnej paryskiej Zonie), lub po prostu "kosmicznego proleta" (władnego odpicować stare bryki z Nowego Jorku, niezgorsze porszaki z czasów Blaise'a Cendrarsa, nocą prawie tak piękne jak prosiaki dzików i Kirke, drapiące kiełkami po obu stronach ryjków bruk Wyspy św. [iądu] Ludwika, albo jak leniwe i trochę obleśne lochy przeczesujące leśne poszycie w podworcach dzielnicy Le Marais w poszukiwaniu trujących trufli błotnych). Awangardy mansard w mateczniku wielkomiejskiej puszczy wpatrzone są zaczerwienionymi szybami w pnie dorodnych podwórkowych platanów nad secesyjnym szyldem "MeTRoo", arabeskowym nadpisem nad śliskim od światła tunelem-soliterem stacji św. [ietnej] Moniki, gdy balkony gapią się swoistym haszyszowym spojrzeniem (jednocześnie bossa alfonsów oraz przemiłego marszanda-cmokiera) na nieletnie modelki, dzierlatki dzielone potem z naiwnymi artystami w sztucznych rajach buduarów, zwróconych tyłem do fal ulotnej rozkoszy wokół wzwiedzionych mostów zwodzonych. Sadyzm filozofii prosto ze zburzonej Bastylii przeniósł się na bulwary bukinistów handlujacych sprzedajnymi gnostyckimi komiksami pełnymi scen pseudosakralnej erotycznej cyberprzemocy, a po dwóch stuleciach w swojej metawersji zaczął stawiać niemal do pionu próżnujace, pałacowe stawy, pełne nadobnych nenufarów w pływackich kostiumach z żurnalu "Fin de siècle", zaś do parteru sprowadzać modnych nudnych panów, rzucając na trotuar te pasażowe bożyszcza, plotące słodkie głupstwa na zmianę z fantazyjnymi farmazonami. Apasze wykreowani przez algorytmy (ouh là là! l'intelligence artificielle!) szaleją z radości, ale i zadrości, bo z tak anachroniczną nazwą ich społecznej pozycji nigdy nie powrócą do dzikiej wertykalności uchwyconej na dosadnych doppeldaggergängerotypach widzialnych w "le gOOg RV" ("réalité virtuelle palindromique"). Droczą się z nimi drogie damy, kurtyzany rodzącego się hardcorowego koprokorporacjonizmu, dyszące zemstą pornograficzną ("p*** vengeance") i epatujące grozą sądów kapturowych Nowego ŚrednioMiecza (zwanych fachowo jurysdykcją femiczno-feministyczną). Adamaszku zapaszek przesyłany cyfrowo oraz wymyślona woń przepoconego szyldkretu rączek szczotek do koafiur i plerez, ten sekretny bukiet charakterystyczny dla nihilizmu ostatnich chwil La Belle epoque, przez jedną bilionową sekundy wychwalała pod niebiosa giełda Fortunex z miasta Francfort-sur-le-Main.

Masoneria nierobów rozbiera katedry, a loże żebracze zbierają w gruzach złoty złom. Ideolodzy rozwoju niezrównoważonych liderów oraz komunizmu akcjonariuszy, za pomocą sprytnej e-rystyki statystycznej odpierają zarzuty o celowym obniżaniu stopni ochrony sanktuariów przed krzykliwą i płaską komercją, zagłuszającą nieme akty strzeliste, hierarchiczne chóralne ceremonie ślubów milczenia. Abażur spada i jak spod ażurowej żelaznej maski wyłania się ubiór gbura z Luwru, nagość czaszki Antychrysta, cesarza kościotrupa. "Sire, wyglądasz bosko w tym bikornie bifurkacyjnej koronacji!" Takimi słowy z symptomami postprawdy wita tę trupią główkę upiora i od razu na zawsze żegna cały szkielet uzurpatora na tronie jego niewierna metresa - excusez le mot - upadła padlina Madeleine. Abdykacja Napalonego skończyła się końską dawką trutki, sypaniem na szerokozade mrożone perszerony Paryża łopat ołowiowego cukru, który zastąpił zgrany już do szczętu arszenik, tak jak apokryf napisany po kifie zajął miejsce wytarganych kart z podręcznika "Ortodoksji historii Francji" ("L’orthodoxie de l’histoire de France" Paris, NRF Gallimard, 1965).

Enigma zdań jest tu hermetycznym streszczeniem szemranej wiedzy o rzekomej wyższości władzy Baumanowsko płynnych ciał, całych z łat Big Data (z ich promiskuityczną propriopornocepcją p2p), nad wszystkimi wersjami erotycznej realności, oraz -zupełnie nie à propos- nad rzeczywistością pospołu postpolityczną: raz nad reszką sparszywiałych pierzastych węży, to znów szlachetną kruszcowo orlą resztką, a to na koniec nad dynamicznym/\dychawicznym  "á/\à rebours" tego demonistycznego srebrnikowego dyptyku. Roboty łakniemy jak Paryż wszy, najprostszej śmieciopracy w drelichach i całodobowych pieluchach, z prerobotycznym przekładaniem stosów żółtych papierków pokrytych wariackimi wykresami  z biurka w szklanym boksie bossa i wymianą ich na donżony z żetonów rodem z wirtualnej wirującej ruletki dla najnieuczciwszych graczy w całym Metaverse! Oczekujecie czułości od odczłowieczonych ludzi, czekacie z głupawo wystawionymi czułkami przez cały czas, całe nieboskie życie swe? Satrapa w cierpliwej odpowiedzi, odpowiedniej ripoście, rozłożonej na lata, jednoznacznej i jednostajnie przyspieszonej, ostatecznie potraktuje was jak wszystkich innych, za każdym razem tak samo, dokładnie i dosłownie, a wy pielęgnujecie jak tamagotchi widmo własnej wyjątkowości, trapicie się jedynie o swoją ontologię rzekomych jednostek, tropicie dalej pozytywne tropizmy, mikroskopijne drobiny domniemanych dobrych intencji, zbieracie niemal nieistniejące, nieistotne dowody serdecznych odruchów, choćby jedną, zimną już, iskrę, ziarenko z kwarcu serca?!

Ubzduraliście sobie, że dobrze wam służy ta żenada podległości Złu, przy deklarowanej niepodległości Ciemności i w niby buncie żądacie jeszcze więcej tego samego, na przykład wzrostu płac, a tak naprawdę wyższej wieży waluty dla siebie z większą liczbą z samych zer pod wizerunkiem Wielkiego Wuja oraz całkowitego zmonetyzowania siebie samych, a potem przewalutowania na żywe żyły bezcennych cyfr w Lucyferycznym Centrum KNAB (Kognitywnego Nicowania Algorytmów Bytu), kapitału dla już megazamożnej superburżuazji, by stała się gigabogata i gotowa do teratezauryzacji. Myślicie wyłącznie o micie sprywatyzowanej do waszych potrzeb profesji, wymarzonego zawodu jako życiowej ścieżki samorozwoju, a wykonujecie w większości najprymitywniejsze rozkazy, spełniacie najbardziej prostackie wymagania, totalnie skatalogowani, stosujecie na co dzień skatologię w somapsychologicznej obronie, niczym bezradne dorosłe dzieciaki, zatrzymane na kolejne dekady w niemoralnej fazie analno-oralnej, godzicie się z koniecznością całkowitej nieumiejętności liczenia, zwłaszcza do dwóch (un/une, Deux/Dieu)! Yes, Oui, Ja, Si, Da, Igem, Tak - tylko na to was stać, jak nogi w stanie rozłożenia, z ustami głodnymi kolejnej postludzkiej glisty. Skażeni dożywotnią żenadą, skazani na karę pośmiertnego wstydu! Łagodni do bólu, kiedy trzeba bezpośredniego oporu i odporu, a irracjonalnie okrutni słowem i czynem wobec ludzi z resztkami sekretnej siły, określanej dawniej mianem "heroizmu", a dziś już uważanej za cholernie denerwującą histerię, albo hermetyczny boomerski archaizm. Uciekam od tematu Paryża w niedzielę przeżycia życia?

Intryguje mnie twoje zaskoczenie, zaskakuje mocno ten samolubny deficyt braku skupienia na sobie zamiast na słowie.

Zastanawiam się nad tak nierozumną lekturą hipertekstu, który jest przecież w pełni zrozumiały, a jeśli miałyby się pojawić jakiekolwiek kłopoty z pojmowaniem terminów i tropów, pojawią się przydatne w czytaniu odnośniki, kolejne lekturowe linki rzucane przez lektora, którym możesz być ty, wieczna poszukiwaczko znaczeń, i ty strapiony traperze sprowadzony do parteru. Myśli są materią wynalazków, a potem ciągle tych samych znalezisk w samotności, więc najwyraźniej przesadzasz z tym moim mnożeniem problemów, albowiem mówiłem ci przecież, i to już na wstępie, że wyjeżdżam do Paryża, aby od Paryża uciec, żartując sobie z siebie jak Guy de Maupassant, kiedy zbiegając przed Wieżą Eiffela, wbiegał na Wieżę Eiffela, bo - jak tłumaczył swój Escherowski paradoks ów bard koniecznej wojny obronnej Francuzów z Prusakami - to jedyny schron przed nieuchronnością ujrzenia tej wieży w Paryżu, ale ja, tak naprawdę, nie o Paryżu tutaj chcę rzec, tak wiele o Paryżu mówiąc. Ypres! Słyszałaś tę francuskojęzyczną nazwę belgijskiej miejscowości? Ładujesz właśnie smartfon, chłopcze, więc nie możesz durnym durszlakiem własnego umysłu czerpać ze źródeł historycznej pamięci o toksycznych środkach bojowych? "Ócz" się, że nie pisze się tego wyrazu przez "o z kreską", gdy rzecz dotyczy przekazywania i przyswajania wiedzy, bo wprawdzie słowo "ócz" istnieje w polszczyźnie, ale jako cudownie piękny archaizm - dopełniacz liczby mnogiej palindromicznego rzeczownika "oko" (podwójnie dwuznacznego, Bataille'owskiego "un œil"). Wyłączcie teraz własny wzrok i włączcie sobie i Innym wszystkie zmysły słuchu, i konchą ucha swego czerpcie cierpki cienkusz z destylowanego podcastu "Francuski kulturalnie", który to ponownie, po przerwie, po dłuższym leżakowaniu podajemy wam na tacy - ja oraz kulturoznawczyni i tłumacz dr Joanna Wilkońska, item: immersyjnie zanurzcie swoje JA w transgresyjnym roztworze odcinka, tym razem z zawiłą sygnaturą Raymonda Queneau, bo to ten nasz mentor i motor, mój niepiśmiennozmienny wuj-zbój, patronuje stylowi ćwiczenia (zarówno w naszej dwumowie jak i moim "piśmnie", przypominającym jako żywo paryską partyzantkę "argotautów": parle, parle, sucho w gardle.)