Ogromne zniszczenia, ludzie pod gruzami i ciągła groźba zawalenia się budynku… Podczas spotkania z premier Ewą Kopacz strażacy opowiedzieli o swojej akcji po wybuchu w kamienicy w Katowicach.

23 października rano w kamienicy w centrum Katowic, w której przebywały 24 osoby, wybuchł gaz. Zginęła trzyosobowa rodzina - małżeństwo dziennikarzy i ich syn. Do szpitali trafiło 5 rannych.

Akcja była bardzo skomplikowana. Zniszczenia ogromne. Pierwsze informacje - nie wiadomo, czy i ilu osób szukamy. Skutki wybuchu powodują, że wchodząc gdziekolwiek - na klatkę, którąś kondygnację czy do mieszkania - nie jesteśmy pewni, czy to jest stabilne, czy nie, ale z nadzieją idziemy - wspominał w rozmowie z dziennikarzami młodszy brygadier Andrzej Płóciniczak, który jako pierwszy dowodził akcją.

Były nawet takie dwa momenty w początkowej fazie, że musieliśmy wycofać naszych ratowników, i faktycznie kolejne fragmenty rzeczywiście zaczęły spadać z góry. Oprócz tego, że szukaliśmy, próbowaliśmy gasić i ludziom pomagać, trzeba też było uważać na bezpieczeństwo osób, które te czynności prowadziły - dodał.

Dowódca specjalistycznej grupy poszukiwawczo-ratowniczej z Jastrzębia Zdroju, starszy kapitan Jarosław Ceglarek podkreślał, że największym wyzwaniem było odnalezienie zaginionych. Próbowaliśmy ich zlokalizować za pomocą psów ratowniczych, wideofonu i kamery wziernikowej, nic nie pomagało. Korzystaliśmy też z geofonu. Wydaje się dyspozycje, żeby była cisza na miejscu akcji i dla osób poszkodowanych, że jeśli nas słyszą, mają stuknąć trzy razy - i się nasłuchuje, czy ktoś stuka czy nie - relacjonował.

Podejmowaliśmy próby dotarcia do pustych przestrzeni, do których bardzo ciężko było się dostać, a wiedzieliśmy, że są ludzie pod gruzami, więc szukaliśmy cały czas intensywnie, bardzo szybko. Cały czas towarzyszyła nam groźba zawalenia się budynku, ścian, a ratownicy cały czas musieli tam pracować, trzeba było wszystko stabilizować. Dogaszający pożar też musieli chodzić po czymś stabilnym. W lokalizacji zaginionych pomogły nam ich rzeczy, ubrania. Wtedy musieliśmy już ręcznie odgruzowywać - opowiadał.

Dramatyczne chwile strażacy przeżyli już na początku akcji, kiedy jednej z poszkodowanych nie dało się od razu wydobyć. Była przygnieciona, potrzebny był sprzęt specjalistyczny. To się zbiegło - teraz możemy powiedzieć, że szczęśliwie - z tym, że zaczął się sypać fragment dachu. Niestety, musieliśmy podjąć decyzję, że wycofujemy się. Kiedy wróciliśmy do tej osoby, okazało się, że to, co spadło, odblokowało ją i udało się ją wydobyć - powiedział młodszy brygadier Andrzej Płóciniczak.

Choć tak skomplikowane akcje zdarzają się nieczęsto, to weryfikują umiejętności strażaków zdobyte w czasie wielogodzinnych ćwiczeń. To nie tylko szkolenie technik, ale też współgranie ze sobą, jeden do drugiego musi mieć pełne zaufanie, rozumieć się bez słów - podkreślał Płóciniczak.

Póki jest praca, nawet zmęczenia nie czuć, naprawdę, choć byliśmy tam 24 godziny. Dopiero kiedy emocje opadają, jest to zmęczenie - mówił Ceglarek.

Na pewno się odzywają emocje, wspieramy się też nawzajem, czasem jest potrzeba spotkania po akcji, omówienia, wyrzucenia z siebie tego, co się przeżyło. Grono najbliższych przyjaciół z pracy dużo daje - podkreślał Płóciniczak. Jak dodał, w razie potrzeby pomocą służy strażakom psycholog.