Wielu zastanawia się, czemu na ponad trzy lata przed wyborami Prawo i Sprawiedliwość wystawia z góry skazanego na niepowodzenie kandydata na premiera. By odpowiedzieć, trzeba w miejsce zwykle w naszej polityce stosowanej taktyki, na miarę zwycięskiej bitwy, zastosować strategię, wiodącą do zwycięstwa w wojnie.

Jarosław Kaczyński ma poparcie stałego, żelaznego elektoratu, zdefiniowanego jednak niechęcią do "wykształciuchów" - osób niepotrzebnie komplikujących oczywistości, pełnych skrupułów i stroniących zwykle od radykalizmu. To raczej nie wielkomiejski, wykształcony i dobrze zarabiający wyborca. Poza tę grupę prezes PiS może wyjść jedynie rezygnując nieco z jedynie radykalnego oblicza, ze środowiskami wykształciuchów się jeśli nie przepraszając, to choć je intrygując. Tak oto powstała postać profesora Piotra Glińskiego.

Oczywiście nie jest tak, że profesor wcześniej nie istniał. Z pewnością jednak nie należał do postaci znanych, czy poza dość wąskimi kręgami akademickimi - znaczących. Solidnie wyglądający i sprawnie sobie w debacie publicznej radzący naukowiec, co ważne - dystansujący się wprost od PiS jest jednak tym, czego partii Jarosława Kaczyńskiego potrzeba już teraz, właśnie na trzy lata przed wyborami.

Kandydat na szefa pozaparlamentarnego niepartyjnego gabinetu, działający niezależnie od szefa wystawiającej go partii jest osobnym bytem politycznym. Człowiekiem, mówiącym to, co chce przekazać PiS, jednak bez wyraźnej etykiety tej partii. Dlatego po przedstawieniu go Jarosław Kaczyński opuścił salę.

Przekaz prof. Glińskiego ma trafiać nie do żelaznego elektoratu PiS, który wszelako osobą akademika może się, onieśmielony, zachwycać. Słowa prof. Glińskiego mają trafiać do "wykształciuchów", których ochrzczenie tym słowem jest jedną z najgorszych przysług, jakie PiS-owi oddał Ludwik Dorn. Zasiewać wątpliwość w związany z wykształceniem monopol PO, wspartą autentycznym autorytetem profesorskiej powagi.

Prof. Gliński nie ma stworzyć rządu. Kilkutygodniowym zapewne działaniem, zmierzającym do nieuchronnej porażki powołania gabinetu ma jednak pokazywać, że poglądy PiS podziela także istotna część świata nauki. I będzie to działanie autonomiczne, od którego, jak sądzę, Prawo i Sprawiedliwość będzie się dystansować.

To nic, że profesor pojechał dziś do Białegostoku, a jego publiczne wystąpienia będą nieczęste i mało konkretne. To nic, że jego wysiłki będą kwitowane rechotem tzw. lemingów. Dla strategii, jaka kryje się za jego działaniem to nawet dobrze.

Nobliwy profesor po porażce misji tworzenia ponadpartyjnego i fachowego rządu może stać się symbolem arogancji, z jaką rządzący dziś odrzucili uczciwą propozycję naprawy państwa. Przekonującą dla żywiących szacunek dla umiarkowanego oblicza nawet radykalnej polityki PiS elektoratu "wykształciuchów". Pokazywanie tej szansy i eksponowanie postaci akademika, któremu nie dano możliwości będzie zapewne motywem nie tylko najbliższych miesięcy, ale i lat.