Propozycja Elżbiety Witek, żeby skoro rządu nie stać na podjęcie koniecznych decyzji, ustalić ich kształt z opozycją, jest nie tylko potwierdzeniem, że chodzi o rząd mniejszościowy. Treść pomysłu wyraźnie świadczy też o tym, że pani marszałek tak daleko odeszła od podstaw parlamentaryzmu, że nie wie już, jaka jest rola Sejmu, którym kieruje.

Propozycja spotkania się przedstawicieli klubów parlamentarnych w celu rozwiązania problemu z projektem przez kilka miesięcy przygotowywanym przez rząd, który go jednak nie wniósł pod obrady, jest kuriozalna z kilku powodów.

Najbardziej groteskowy to fakt, że zapowiadany od lipca przez rząd dokument ostatecznie miał być zgłoszony przez posłów rządzącego ugrupowania, ale i do tego nie doszło z powodu "kontrowersji" jakie w nim budził.

Skąd przeświadczenie, że skoro nie udało się uzyskać porozumienia nawet w ramach w miarę jednolitej koalicji rządowej, uda się to z udziałem podobno totalnej opozycji - nie sposób wyjaśnić. Pomysł, że chodzi o rozpaczliwe wezwanie "wiemy, co zrobić, ale się boimy, więc nas przegłosujcie", jest nie tylko idiotyczny i żałosny, ale też niedorzeczny jako inicjatywa kogoś, kto sprawuje rządy.

Mniejszościowa odpowiedzialność

Przyznanie, że bez oparcia w opozycji rząd nie ma siły zrobić tego, co trzeba, jest zachowaniem wizerunkowo samobójczym. Warto przy tym pamiętać, że w ten sam sposób ten sam rząd zapewnił niezbędne poparcie dla ratyfikacji Funduszu Odbudowy. Wiedząc o tym, zaprzepaścił jednak możliwość korzystania z niego, bo zamiast uznać wykazaną wtedy elementarną wspólnotę ponad podziałami - wolał podtrzymać miłą iluzję swojej wszechmocy i panowania nad wydarzeniami.

Dziś historia się powtarza - pani marszałek jest inkarnacją ministra Budy, zaklinającego opozycję do poparcia ratyfikacji i starannie przemilczającego to, że robi to, ponieważ przeciwko ratyfikacji głosują tzw. ziobryści.

Psucie parlamentu

Nie tylko w treści polityki jednak problem, związany z inicjatywą marszałek Witek, ale też w formie, jaką zaproponowała. Oto bowiem, kiedy pojawił się problem, pani marszałek nie spróbowała nawet rozstrzygnąć go na sposób parlamentarny. 

W tym zacierającym się już w pamięci obywateli modelu to Sejm właśnie rozważa i rozstrzyga sprawy trudne. Posłowie przygotowują projekt albo kilka projektów rozwiązania, dyskutują nad nimi przy wsparciu ekspertów, przekonują się nawzajem. Pracują w komisjach, jeśli trzeba - podkomisjach, w trzech czytaniach, na sali plenarnej, jawnie i przejrzyście formułując uwagi i poprawki, doskonaląc przyjmowane przepisy do stanu, w którym osiągane jest porozumienie, a przynajmniej wyrazista większość, potrzebna do ich uchwalenia. Przyjęte zaś w ten sposób regulacje akceptowane są przez wszystkich, niezależnie od stopnia niezadowolenia czy satysfakcji.

Tak działa parlament, w uznany i zgodny z prawem sposób rozwiązujący problemy.

Wymyślanie na nowo

Dziś projektu wiodącego, mimo że razem ze swoją kuriozalną historią istnieje - nie ma. Praca ma się zacząć od nowa.

Zamiast jednak znanego i opisanego prawem mechanizmu rozstrzygania sporów kierująca Sejmem Elżbieta Witek zaproponowała nieformalne spotkanie liderów, za zamkniętymi drzwiami. Jego ustalenia mają być uzgodnione w szczegółach przez jakiś "międzyklubowy zespół", następnie przedstawione służbom prawnym Sejmu do opracowania legislacyjnego, a pozostałym (posłom) do wykonania. Tak, jak wielokrotnie już robiono w ostatnich latach, z wiadomymi, opłakanymi skutkami.

Nie tędy droga

Wróżę inicjatywie pani marszałek fiasko na samym wstępie. Nie tylko dlatego, że nie ma wielu naiwnych, którzy braliby za dobrą monetę nagły atak chęci porozumienia się przez dziś rządzących z dzisiejszą opozycją.

Także dlatego, że nie ma w naszej tradycji parlamentarnej czegoś takiego jak "międzyklubowy zespół" pracujący nad jakimiś przepisami. Jeśli jest - nazywa się "komisja sejmowa". 

Nie ma decydujących o sposobie stanowienia prawa spotkań liderów klubów parlamentarnych - jest Konwent Seniorów. 

Niezręcznie się czuję, zwracając na to uwagę pani marszałek Sejmu.