Wydawało się, że wszystko wniesione i przeprowadzka zakończona. Puk, puk. Za drzwiami stały dwie przerażone starsze kobiety. - Czy to pana gaśnica na schodach? - Tak, zapomniałem wnieść do domu. - Kamień spadł nam z serca. Byłyśmy pewne, że to bomba. Zaśmiałem się, ale popatrzyły na mnie jak na wariata. - To pan nie wie jak łatwo jest przerobić gaśnicę na bombę? - Ale kto miałby to robić i po co? - Jak to kto?!?!? ONI.

W następnych dniach usłyszałem historię o nękaniu, przebijaniu opon i podpaleniach. O zepchnięciu starszej pani ze schodów i sąsiedzie, który musiał z ratować życie skacząc przez okno z podpalonego mieszkania. Uważaj na nich - ostrzegał właściciel knajpy na dole. Nie wierzyłem. W takim miejscu nie mogą rodzić się takie emocje - myślałem, chociaż wieczorami w sieni sterczeli policjanci.

Oni mieszkali w oficynie. Według mieszkańców senior rodu służył w Milicji Obywatelskiej, dzięki czemu do dziś miał znajomości gdzie trzeba. Jego synowie preferowali styl militarny oraz podpalenia, jako sposób spędzania wolnego czasu i wpędzania do grobu mieszkańców kamienicy ulicy Świętego. Nad żyjącą z zasiłków familią ciążył nakaz eksmisji. Średnio co dwa tygodnie jedna ze starszych pań pukała, by obwieścić, że tym razem nakaz już na pewno zostanie wykonany.

Poza tym w kamienicy mieszkały trzy urocze rodziny, dwie dzielne starsze panie i jeden bioenergoterapeuta, który kiedyś siedząc na schodach zdradził mi, że pracuje nad tym, by nigdy nie umrzeć. Cudowne miejsce, żyć nie umierać. Tylko ta rodzinka...

Nikt nie potrafił albo nie chciał powiedzieć jaki był pierwotny powód konfliktu. Tak było od zawsze, chociaż w wypadku kamienicy, która pamięta czasy, gdy Kraków był stolicą, "zawsze" to może lekka przesada. W ostatnich latach mieszkańcy złożyli się na system kamer. Obiektywy kryły się w każdym zakamarku, więc członkowie rodziny z oficyny nie dopuszczali się już czynów karalnych. Ograniczali się do złośliwości ledwie spełniających definicję wykroczenia, no i gróźb słownych, bo tych kamery nie rejestrowały. Wyzywali starsze panie, demolowali klombik na podwórku albo rozrzucali śmieci. Osobiście nie miałem powodu do narzekań. Trzeźwy senior wydawał się sympatycznym człowiekiem i nie wierzyłem w makabryczne opowieści, aż do dnia, w którym nie domknąłem bramy i jeden z juniorów z pianą na ustach obiecał, że następnym razem mnie zabije.

Niedawno ziściły się marzenia mieszkańców. Miasto znalazło dla familii lokal zastępczy, który im się spodobał. W kamienicy dwieście kroków od rynku nastał spokój. Gdyby nie szczury i hałasy do białego rana w piątkowe i sobotnie noce, byłoby to pewnie najlepsze miejsce do życia pod słońcem.

Brama bywa teraz otwarta. Widziałem tam ostatnio francuskich turystów, którzy wniknęli na podwórko. Na ich twarzach malowała się ekscytacja podglądaczy. Fotografowali sień, podwórko i klombik.

Ja też się wyprowadzam. Nareszcie będę mieszkać u siebie. Szkoda, że w nowym miejscu sąsiedzi są znacznie gorsi. Ale o tym innym razem.