Tak się jakoś złożyło, że debatę publiczną - także tę prowadzoną w sieci - rozgrzewały w tym tygodniu osoby z nazwiskami na "G". John Godson, Jarosław Gowin, niedoszła marszałkini z ultralewicowego ruchu i kandydat na premiera z zupełnie innej politycznej bajki skupili na sobie uwagę wszystkich. Na dalszy plan zeszły zbliżające się Oscary, niekończące się dywagacje o felerach dreamlinerów, a nawet brukselskie boje o wielkie pieniądze.

Po deklaracjach, że od konstruktywnego wotum nieufności wobec rządu Donalda Tuska dzielą nas już nie miesiące i tygodnie, ale raczej dni i godziny, w blogosferze na nowo zaistniał profesor Piotr Gliński. To jednak rasowy polityk PiS: Nie ma go w mediach, a jak już się pojawi, to wykorzystuje czas, żeby ponarzekać, że nie ma go w mediach - ogłosił na Twitterze bloger Przemek Piętak. Podobno ćwiczy negocjowanie budżetu z UE. Na symulatorze osiągnął już 580 milionów. Walczy dalej - sugerował nasz redakcyjny kolega Tomasz Skory. O krok dalej poszedł Marek Migalski z PJN, który stwierdził, że na misję Glińskiego warto patrzeć nie tylko z przymrużeniem oka. Wyobraźmy sobie, że mu się uda, że jakimś cudem PiS zdołałoby przejąć całość władzy w Polsce. I wtedy już wam śmiesznie nie będzie - ostrzegł czytelników na swoim blogu. Następnie pokusił się o wytypowanie kilku osób, które po sukcesie Glińskiego miałyby objąć najważniejsze stanowiska w państwie. Kto zostałby szefem polskiej dyplomacji? Anna Fotyga. A szefem MSW? Antoni Macierewicz. A ministrem skarbu? Towarzysz Jasiński. Ministrem rolnictwa? Kolega Jurgiel. Kto kierowałby kancelarią premiera? No wszak Mariusz Błaszczak. A kto byłby rzecznikiem rządu? Niezawodny Adam Hofman - wyliczał jednym tchem, zakładając chyba po cichu, że po każdym nazwisku czytelnicy będą coraz bardziej drżeć z przerażenia. Tym, którzy mieliby problem z odczytaniem subtelnych niedopowiedzeń i finezyjnych aluzji, mówił wprost: Uświadomcie sobie, w jakiej czarnej... dziurze się znaleźliśmy. Z jednej strony nieudolny rząd Donalda Tuska, z drugiej - to pisowskie panoptikum. Co z tym fantem zrobić, jak pokonać polityczny impas? Tego już bloger Migalski nie powiedział.

Od zabierania głosu - m.in. na swoim facebookowym profilu - nie uchyla się sam zainteresowany, czyli kandydat PiS-u na premiera. Kolejny raz odpiera zarzuty o to, że jego misja to szopka czy działanie antysystemowe. Wyjaśnia też, jak rozumie sens konstruktywnego wotum nieufności. Istotą jest tu debata (i przekonywanie, szukanie poparcia) nad poważnym problemem (kryzys zaufania, gospodarczy, rządzenia) - tłumaczy. Tak funkcjonują dojrzałe demokracje - podkreśla. A po skrytykowaniu innych za docinki sam pozwala sobie na dużą dawkę złośliwości. Ponieważ zauważyłem, że obecny rząd, stojąc na skraju przepaści, zaczął się intensywnie uczyć od opozycji, ściągając z jej programu coraz to nowe pomysły [...] mamy jak w banku, że teraz złożą konstruktywne wotum nieufności wobec opozycji? - sugeruje Gliński, dyskretnie maskując pewność swojej wypowiedzi umieszczonym na końcu pytajnikiem.  Pozostaje mieć nadzieję, że Platforma Obywatelska poważnie przemyśli jego sugestię.

Związki wysokoenergetyczne

Niewątpliwym bohaterem tego tygodnia jest też poseł PO John Godson, którego zdecydowane i jednoznaczne stanowisko w sprawie związków partnerskich wywołało lawinę komentarzy. Wyrazy poparcia lub przeciwnie - niezgody na jego propozycje - zalewały internet za każdym razem, gdy parlamentarzysta pojawiał się w studiu radiowym czy telewizyjnym. Czy poseł Godson wyspowiada się po tym, jak prof. Krzemiński rzuci mu się do gardła? - pytał, obserwując jeden z programów Polikryta. Pastor Godson jest bardziej katolicki od tysięcy samonienawidzących się katolików - przekonywał Marek Jurek z Prawicy RP. Krytyk Społeczny, co pewnie nie powinno zaskakiwać, krytycznie ocenił argumenty przedstawiane przez reprezentującego ziemię łódzką parlamentarzystę. Przez takich jak on rodzą się uprzedzenia rasowe - sugerował. Powołuje się na Pismo Święte. Dobrze, że nie na Czerwoną Książeczkę. My jesteśmy państwem wyznaniowym? Iranem Europy? - komentował dobitnie. W dużo mniej emocjonalny sposób do sprawy podszedł były działacz PO Paweł Piskorski, który na swoim blogu opublikował notkę "Między grzechem a prawem". Stwierdził w niej m.in., że Godson miał prawo nazwać związki homoseksualne grzechem, i podkreślił, że takie określenie nikogo nie obraża. Pastor John Godson ma prawo nawoływania grzesznych, by zeszli z drogi grzechu. Ale jako poseł ma obowiązek tworzyć prawo dla wszystkich - także dla tych, którzy kierują się innym systemem wartości i chcą układać swoje życie inaczej niż on sam - napisał. Odciął się też stanowczo od pojawiających się w sieci spekulacji o dążeniach posła Platformy do stworzenia państwa wyznaniowego. Nie podejrzewam posła Godsona, że chciałby wprowadzić w Polsce karę chłosty za cudzołóstwo - wyznał. Można tylko cieszyć się z tej deklaracji. Każda odrobina zdrowego rozsądku w rozgrzewającej głowy dyskusji o związkach jest na wagę złota.  

Spokojnie i metodycznie do sprawy podszedł na swoim blogu również znany politolog i komentator Jarosław Flis. Histeria "partnerska" nie zwalnia z obowiązku rzeczowej argumentacji - wręcz go wzmaga. Nawet, jeśli 99% już wie, co o tym sądzić, to może jednak znajdzie się ktoś, kto jeszcze się waha - stwierdził już na wstępie. Następnie, opierając się na projekcie ustawy o umowie związku partnerskiego autorstwa posła PO Artura Dunina, pokazał niuanse, o których zapominają specjaliści od ideologicznego pokrzykiwania i emocjonalnego machania szabelką po obu stronach barykady.

Nazwa nowej instytucji, gdyby ją chcieć wprowadzić, powinna jednoznacznie określać jej relację względem małżeństwa. Logiczne byłoby, żeby te określenia wynikały z przyjętych rozwiązań, nie zaś były wyłącznie wyrazem dobrych intencji. Pójście tą ścieżką, zamiast emocjonalnych apeli i szantaży, pomogłoby dotrzeć do istoty sporu - przekonywał Flis. Później odniósł się do argumentów zwolenników uproszczeń i zmian, pokazując, że niektóre kwestie, o których mówi się w tonie "oczywistej oczywistości", nie są wcale takie jednoznaczne. Być może procedura rozwodu jest źródłem nadmiernego stresu i upokorzenia. Może warto rozważyć, czy jej nie przemyśleć na nowo. Lecz warto też przemyśleć, jakim źródłem problemów może być jej pozbycie się ot tak, przez zamknięcie oczu - ostrzegał. Przyjrzał się też wadom i zaletom publicznej przysięgi, która miałaby według niektórych nie towarzyszyć zawieraniu związków partnerskich. Rezygnacja z obrzędowości świeckiej nie jest chyba rzeczą, o którą kruszyliby kopie nawet najzagorzalsi religijni tradycjonaliści - ocenił. Jednocześnie zwrócił uwagę na to, że publiczne przyrzeczenia zakorzenione są też w innych sferach życia. Czy rezygnacja z ślubowania poselskiego, jako przeżytku, byłaby dobrze przyjęta przez opinię publiczną? Czy Janusz Palikot, zapędzający swoich aktywistów do publicznej górnolotnej przysięgi w wieczór wyborczy, byłby zadowolony z sugestii, że zrobił wtedy coś okrutnie obciachowego? Tu jest pole do dyskusji i ustępstw. Tylko czy do tego trzeba aż nowej instytucji? - podsumował wymownie.

Obama traci głos

Emocjonalne w tonie i mało bogate w treść przepychanki na krajowym podwórku przysłoniły zupełnie rewelacje ze świata. Szkoda, bo byłoby o czym mówić... My tu sobie o związkach, marszałkach i rządach technicznych, a za Oceanem kończy się jeden z piękniejszych rozdziałów w historii współczesnej polityki. Pisze o tym blogujący dla Washington Post Al Kamen. 1 marca z Białego Domu odejdzie główny specjalista od prezydenckich przemówień Jon Fevreau. Był z Obamą od czasów senackich i napisał jego najlepsze wystąpienia - donosi. Co teraz będzie? - wypada zapytać, zwłaszcza, że sam prezydent twierdzi, iż Fevreau pomagał mu pisać każde wystąpienie wygłoszone w Senacie, Białym Domu czy w czasie kampanii.

Nie wiadomo, jak ułożą się losy członków zgranego duetu Obama-Fevreau, ale można mieć pewność, że ten ostatni na pewno sobie poradzi. Podobno teraz ma się zająć pisaniem scenariuszy. To bez wątpienia dobra wiadomość dla wszystkich fanów historii science fiction. Mało kto ma tak duże doświadczenie w tej branży jak właśnie on.

Zmierzch ery "Lubię to"

Po poważnych dyskusjach i politycznych rewelacjach warto poszukać jakiejś odskoczni. Może nią być nawet buszowanie po bezkresach Facebooka czy innego Twittera, ale zanim się za to zabierzemy, warto zajrzeć na bloga brytyjskiego historyka Tima Stanleya. Swój najnowszy wpis poświęca on właśnie stworzonemu przez Marka Zuckerberga sieciowemu molochowi. Mam dobrą wiadomość dla ludzkości i złą dla Facebooka - deklaruje na wstępie. Później przytacza ciekawe badania przeprowadzone w USA. Okazuje się, że ponad połowa amerykańskich użytkowników Facebooka postanowiła odpocząć od tego portalu na co najmniej kilka tygodni, a prawie 30 procent stwierdziło, że ograniczy w tym roku przesiadywanie na "Fejsie". Co ciekawe, ani jedni, ani drudzy nie kierują się troską o swoją prywatność czy bezpieczeństwo danych. Jakie w takim razie są ich motywy? Według Stanleya, po prostu się odkochali. Uświadomili sobie, jaki to śmietnik - ocenia historyk. Następnie opowiada swoją historię obcowania z popularnym na całym świecie portalem. Jak zdecydowana większość z Was, założyłem konto pod presją otoczenia. Nagle z mojego życia zniknęli wszyscy przyjaciele. Powiedzieli, że przenoszą swoje relacje do sieci i nie mają czasu na spotkania "w realu". Ja założyłem profil, wpisałem się do diabelskiej księgi i odkryłem straszną prawdę - pisze Brytyjczyk. Według niego, trzy grzechy główne Facebooka to odebranie znaczenia słowu "znajomy", bardzo niski poziom komentarzy i działanie uzależniające. Do tego dochodzą jeszcze nieprzeniknione w swej zawiłości ustawienia, które potrafią zdradzić nasze najbardziej wstydliwe sekrety. Dopiero po wielu miesiącach zorientowałem się, że wszyscy wiedzą o mojej obsesji na punkcie przedwczesnego siwienia - zwierza się Stanley, dyskretnie dając nam do zrozumienia, że najprawdopodobniej mamy na koncie podobne wpadki. Lepiej to sprawdzić, zanim na dobre oddamy się weekendowemu lenistwu.