Lubimy piękne iluzje. Tak już jesteśmy skonstruowani. Czy jest w tym coś złego? Chyba nie. Jedną z takich iluzji są – choć może lepiej napisać „były” albo „bywają” – Oscary, z całym swoim blichtrem, patosem i wielkimi słowami padającymi ze sceny. Co zobaczymy, gdy przyjrzymy się im od zaplecza?

Nie wiem, jak Państwo, ale ja zarwę najbliższą noc i będę śledził 96. rozdanie Oscarów. Czy z wypiekami na twarzy? Nie ująłbym tego w ten sposób. Nie ma też we mnie przekonania, że werdykty Akademii są zawsze trafione i świadczą o jakości, wyjątkowości filmów czy choćby o tym, że będzie się nam do nich chciało wracać za 5,10 czy 15 lat. Sam często łapię się na tym, że większym sentymentem darzę obrazy, które nie załapały się na nagrody w najważniejszych kategoriach.

Przez ostatnich kilkanaście lat zarwałem większość oscarowych nocy. Taka robota - można powiedzieć. Obserwacja, jak w tak krótkim (biorąc pod uwagę wiek samej nagrody i przyznającej ją Akademii) okresie zmienia się przedoscarowa kampania, sama gala, a także trendy, standardy i oczekiwania wobec tego wydarzenia jest ciekawym doświadczeniem z pogranicza marketingu, medioznawstwa, socjologii i jeszcze kilku innych dziedzin. Nie chodzi tu tylko o to, że nikt już raczej nie zaśpiewa - tak jak Seth McFarlane, prowadzący galę z 2013 r. - skocznej piosenki z powtarzającą się frazą "We saw your boobs" ("Widzieliśmy wasze cycki"), skierowaną do najpopularniejszych hollywoodzkich aktorek.

Piszę ten tekst na kilka godzin przed galą, podczytując sobie kolejne rozdziały wydanej niedawno książki Michaela Schulmana "Oscarowe wojny. Historia Hollywood pisana złotem, potem i łzami". Nie jest to broń boże encyklopedia dla fanatyków tej nagrody, opisująca wszystkie dotychczasowe ceremonie i ich niuanse. To świetnie napisana kronika punktów zwrotnych w historii Akademii - momentów napięć, konfliktów, najostrzejszych zakrętów. Od tarć na samym początku aż po sprawy dość świeże - historyczną wtopę z niewłaściwą kopertą w najważniejszej kategorii czy mordobicie na scenie.

Nikomu nie chodziło o nagrody

Schulman z niemałą dawką ironii, ale też godną podziwu wiedzą i reporterską sprawnością, która sprawia, że książkę czyta się momentami niczym pozycję w stylu "House of Cards", zabiera nas najpierw w podróż do samych początków Akademii. To okres najbardziej zakurzony i owiany legendą. Prawda okazuje się jednak dość banalna.

Autor "Oscarowych wojen" nie pozostawia nam złudzeń i pokazuje, że twórcom Akademii - już wtedy wpływowym i majętnym - chodziło o utrzymanie władzy i pozycji w branży. Potrzebowali czegoś, co pozwoli im z jednej strony na wizerunkową ucieczkę do przodu, a z drugiej sprawi, że jeszcze mocniej będą trzymać za twarz coraz intensywniej rozwijającą się branżę. A jakieś nagrody? Jakieś ideały? Artystyczne ambicje? Zupełnie nie o to chodziło i na początku nikt o nich nie myślał.

Schulman przytacza oczywiście - z pobłażliwym dystansem - różne oscarowe legendy. Wspomina o wzorze statuetki rzekomo szkicowanym na serwetce i wylicza tych, którzy twierdzili, że to dzięki nim zyskała ona imię Oscara. Pokazuje jednak - co już wtedy widziała krytyczna część środowiska, że każdy ruch Akademii miał - cytując jedną z mniej znanych piosenek Jacka Kaczmarskiego "drugie, trzecie, czwarte, piąte dno".

"W listopadzie 1927 roku Darryl Zanuck szydził w liście do sekretarza Akademii Franka Woodsa, że chodzi tylko o jedno - żeby wszyscy zaczęli spierać się o to, kto powinien wygrać, a kto nie, i przy okazji zapomnieli o obniżkach wynagrodzeń" - pisze autor "Oscarowych wojen".

Z lektury książki wysnuć można wniosek, że historię Akademii dobrze obrazuje sinusoida. Sytuacje, które z naszej perspektywy wydają się czasem świeże - od samego mechanizmu przyznawania nagród po stawianie się producentów w roli bogów i różnego rodzaju bojkoty - okazują się mieć często po kilka analogii w historii organizacji. Zmieniają się oczywiście nazwiska, okoliczności i postulaty. Aktorzy odgrywający role w tym dramacie z grupy młodych, walczących o pozycję i przebicie szklanego sufitu z czasem przechodzą do grupy tych, którzy pozycję już mają i bronią jej jak niepodległości. Reakcje na momenty zwrotne związane z rozwojem technologii (nadejście filmu dźwiękowego, a wiele lat później streamingu) też mają w sobie pewną powtarzalność.

Do zaorania jeden krok

Schulman odnotowuje również, że zbliżający się dziś do setki Oscar mógł nie dożyć nawet wieku nastoletniego. Gdyby Akademia nie zrobiła kroku w tył i nie zrezygnowała z zabierania głosu ws. kontraktów (a więc de facto stawania po stronie krezusów producentów, a nie próbujących walczyć o swoje prawa aktorów, scenarzystów czy reżyserów), jakiekolwiek dylematy związane z tym, czy opłaca się zarywać noc, by śledzić imprezę branżową, z której prawdziwe profity czerpie w sumie wąska grupa osób, byłyby dzisiaj zupełnie bezprzedmiotowe.

Mocną stroną "Oscarowych wojen" jest bez wątpienia talent reporterski autora. Nie zalewa nas wyłącznie strumień danych, nazwisk i tytułów filmów. Schulman wyłapuje w historii Akademii momenty, które mają swoją dramaturgię i mogą zainteresować nawet czytelników, którzy nie zawsze kojarzą dany film czy nazwisko.

Mamy więc w tej książce reżysera, któremu fakt bycia szefem Akademii nie przeszkadzał w jednoczesnym organizowaniu bojkotu rozdania Oscarów. Poznajemy historię laureata pierwszego Oscara za rolę męską, który pod koniec lat 30. zaczął występować w nazistowskich produkcjach propagandowych i został wyróżniony przez Josepha Goebbelsa. 

Schulman zwraca też uwagę na fakt, że po dojściu Hitlera do władzy Herman Mankiewicz (tytułowy bohater "Manka" sprzed kilku lat) stworzył scenariusz wprost nawiązujący do jego historii (bohaterem był Adolf Mitler), który nigdy nie doczekał się realizacji. Powód był prosty - kasa, ryzyko utraty zysków w Niemczech, którego nie chcieli podjąć producenci. I nie był to bynajmniej odosobniony przypadek.

Zamach z użyciem Oscara

Osobny rozdział "Oscarowych wojen" autor poświęca Harveyowi Weinsteinowi i jego metodom prowadzenia kampanii oscarowych. Statuetka, którą pomógł wywalczyć Quentinowi Tarantino za "Pulp Fiction", pojawia się zresztą w tej historii jako niedoszłe narzędzie bankietowej zbrodni.

Historia Weinsteina i jego metod to kolejny element książki Schulmana, który wybija nas z uroczego w swej naiwności, pięknoduchowskiego myślenia o nagrodach Akademii i wiary w to, że liczy się tylko kino, piękno opowiadanej historii czy kunszt aktorski. Autor nie ukrywa, że choć Weinstein szybko stał się branżowym czarnym charakterem (ze względu na agresywne kampanie, a nie przemoc seksualną, o której wiele osób wiedziało na długo przedtem, zanim została ujawniona i napiętnowana) to przynajmniej część środowiska przystała na narzucone przez niego warunki gry.

Oscar i zakonnica

Warto wspomnieć, że oscarowe historie nie są odmalowywane przez Schulmana wyłącznie w mrocznych tonach. Pojawia się wśród nich także sporo momentów, które mogą wzbudzić uśmiech na twarzy czytelników. Jednym z nich jest np. opowieść o tym, jak przy okazji wymuszonego przez środowisko przeglądu członków Akademii okazało się, że jest wśród nich jedna siostra zakonna, która kilka lat po debiucie w filmie z Elvisem Presleyem wybrała habit zamiast kariery. Mimo to - w czasie wolnym od obowiązków zakonnych - gorliwie oglądała przysyłane kopie promocyjne filmów, walczących o uznanie Akademii.  

Dla kogo są dziś Oscary? Jaką mają przed sobą przyszłość? Książka Schulmana nie daje jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Można wręcz odnieść wrażenie, że nie zna jej sama Akademia, miotając się momentami od ściany do ściany i wykonując różne, nie zawsze spójne ze sobą ruchy, które mają sprawić, że telewizyjne słupki oglądalności wbrew utrzymującej się tendencji nie będą spadać na łeb na szyję.

"Oscarowe wojny" to świetny przykład tego, jak można pisać o fenomenach popkultury i pokazywać skomplikowane relacje towarzysko-biznesowe, które za nimi stoją. Bo Oscar - czy się nam to podoba, czy nie, jest właśnie takim fenomenem.