"Nie będziemy gadać niepotrzebnych rzeczy, hej!" - to zdanie z "Szewców" Witkacego przyszło mi na myśl, kiedy przedzierałem się przez blogosferyczny gąszcz minionego tygodnia. Nie wiem, co Państwo na to, ale zamierzam się go trzymać - w końcu czegoś trzymać się trzeba… W tej sytuacji nie ukrywam, że dzisiejszy przegląd będzie wyglądał zupełnie inaczej niż poprzednie.

Od premiery "Pokłosia" nie mieliśmy chyba nad Wisłą porządnej awanturki o kino. Filmy i owszem, kręcimy, a nawet z pewnymi sukcesami obwozimy po krajowych i światowych festiwalach. Publiczność festiwalowa ma jednak tę rzadką cechę, że najpierw ogląda, a potem ocenia. Może być czepliwa, dociekliwa aż do przesady, ale raczej nie urządza walk w kisielu. I pewnie to ostatnie sprawia, że w sieciowym dyskursie jest praktycznie nieobecna.

Pretekstem do najnowszej okołokinowej nawalanki stało się wejście do kin "W imię…" Małgośki Szumowskiej. Nie będę ukrywał, że w ogóle nie miałem zamiaru oglądać tego filmu. Co mnie zachęciło? Chyba wywiad K. Sobiechowskiej-Szuchty z Andrzejem Chyrą. Poza tym, nie opuściła mnie chęć nabrania dystansu do bajtów blogowych bajek i ton timeline'owego tałatajstwa, o której pisałem Państwu tydzień temu.

Jeśli ktoś chciałby sobie wyrobić zdanie o filmie Szumowskiej na podstawie internetowych komentarzy, wystarczy mu dwie do pięciu minut pobieżnego czytania. Nie wybieram się, bo nie interesują mnie filmy dla gejów - przeczyta na Twitterowym profilu "Gościa Niedzielnego". W Gdyni nagrodzono filmy o zakonnicy-Żydówce, księdzu-geju i sportowcu-geju. No tak, wszak tym żyją wszyscy Polacy - wyjaśni mu z przekąsem "ćwierkający" publicysta Michał Szułdrzyński. Inni recenzenci - którzy czasem film widzieli, a czasem nie - życzliwie ostrzegą, by nie dać się zwieść dopieszczonej stronie wizualno-muzycznej obrazu, bo pod płaszczykiem pięknych zdjęć kryje się moralna i ideologiczna zgnilizna.

Czy "W imię…" można nazwać antykatolickim paszkwilem? Pewnie, że można - kto bogatemu zabroni - ale jest to paszkwil w takim stopniu, w jakim "Przeszłość" Asghara Farhadiego jest opowieścią o zagrożeniach czyhających na nas w ciemnych zakątkach pralni chemicznych. Czy Szumowska, Englert i spółka propagują homoseksualizm? Jasne - mniej więcej w takim stopniu, w jakim propagują bieganie, kupowanie markowych ciuchów czy rozmowy przez Skype'a.

Święcie oburzeni zachowaniem księdza Adama - tak ma na imię jezuita grany przez Andrzeja Chyrę - sprawiają wrażenie, jakby na lekcjach polskiego w podstawówce zajmowali się głównie ciągnięciem koleżanek za warkoczyki. A szkoda, bo gdyby chcieli choć troszkę posłuchać pani, to mogliby się dowiedzieć, że ten, kto mówi w wierszu czy powieści nie jest z automatu tożsamy z autorem. W filmie rzecz wygląda podobnie. Kto tego nie ogarnia i ze wszystkiego, co go otacza, robi tandetną i przeideologizowaną publicystykę, wyrządza krzywdę - przede wszystkim sobie.

Czy film "W imię…" w ogóle opowiada o księdzu? Nie jestem stuprocentowo przekonany. Prowizoryczna, szkicowa fabułka, a także jakaś elementarna intuicja kinomana podpowiadają, by traktować go raczej jako symbol, figurę człowieka sprowadzonego wyłącznie do swojej społecznej roli. Ksiądz czy związany ślubami zakonnik może być tutaj przykładem skrajnym, ale - bądźmy poważni! - przecież nie jedynym. Nie czują się Państwo czasem odbierani wyłącznie przez pryzmat działalności publicznej, zawodowej czy czegokolwiek innego, co widać na pierwszy rzut oka? Nie? W takim razie zazdroszczę…

Kolejnym zjawiskowym nieporozumieniem pojawiającym się w sieciowych dyskusjach o filmie Szumowskiej jest niezrozumiałe przekonanie, że główny bohater jest "dobrym księdzem". Dobrym, ale wziętym w cudzysłów liberalno-laickich upodobań, sympatycznym wujkiem przykrojonym na miarę, który piwko wypije, haratnie w gałę, a potem włoży ornat i wygłosi dość mgliste w wymowie kazanie o upadaniu i punkcie nicości. Co odważniejsi łączą go jeszcze z Franciszkiem, a mówiąc precyzyjniej - specyficznym entuzjazmem środowisk mniej lub bardziej niewierzących, który pojawił się w przestrzeni publicznej po marcowym konklawe. Co to ma wspólnego z rzeczywistością filmu? Moim zdaniem niewiele, ale polecam sprawdzenie na własną rękę.

Gdyby "W imię.." było PL kandydatem do Oscara, część polskich publicystów miałoby jednocześnie wylew, udar i zawał - sugeruje na Twitterze Paulina Kozłowska, blogerka pisząca głównie o kulisach amerykańskiej polityki. Pewnie ma rację, choć z drugiej strony ciężko porównywać obydwa filmy. Dzieli je wszystko, od celu powstania poczynając. Wajda od początku deklaruje, że chce zachować historię Wałęsy dla potomności. To jest pewien fenomen historyczny i chcę, żeby istniał on w polskiej historii jak najwyraźniej - mówi o najsłynniejszym elektryku na tej, a może również na tamtej półkuli. Twórcy "W imię…" skupiają się raczej na sianiu wątpliwości i stawianiu pytań. Źle im to nie wychodzi, co nie znaczy, że film jest pozbawiony dłużyzn i mielizn. Mimo wszystko, w czasach, gdy samotność w sieci wykracza poza ckliwy melodramatyzm książek Janusza L. Wiśniewskiego warto zadać sobie pytanie, które główny bohater po pijanemu stawia swojej siostrze: "A czy Ty masz się do kogo przytulić?"