Trzy zamachy terrorystyczne dziennie. Bomby w rękach mężczyzn i kobiet, starych i młodych, specjalistów i kompletnych laików. Uzbrojone bojówki napadają, rabują i wymierzają sprawiedliwość komu popadnie. To Irak? Afganistan? Syria? Nic z tych rzeczy… Takie obrazki można było zaobserwować nad Wisłą.

Kilka tygodni temu wszyscy ekscytowaliśmy się rzekomo ostatecznymi i już niepodważalnymi informacjami o polskim pochodzeniu słynnego Kuby Rozpruwacza. Pisała o tym obszernie na blogu moja redakcyjna koleżanka Marta Kiermasz. Kto chciał uwierzyć, uwierzył; wielu - co widać było zwłaszcza w sieci - podeszło do sprawy z niedowierzaniem, podkreślając zapobiegawczo, że nawet jeśli to prawda, to i tak nie ma się czym chwalić. Sprawa pożyła przez kilka dni i zniknęła z mediów. Może powróci, gdy do Polski trafi książka autora tych rewelacji, mająca wyjaśnić całą sprawę. Nie będę ukrywał, że nie czekam na nią z wypiekami na twarzy. Okazuje się bowiem, że dużo ciekawsza od owianych legendą dziejów słynnego mordercy może być znana, solidnie udokumentowana, choć z dziwnych powodów zapomniana historia. Terroryzm made in Poland kojarzy się nam od biedy z krakowskim Brunobomberem. A tymczasem...

W książce "Polscy terroryści" (proszę się nie zniechęcić tym nieco prowokacyjnym tytułem) Wojciech Lada opisuje epizod w naszej historii, którego nie znajdziemy w szkolnych podręcznikach. To okres trudnej do wyobrażenia dla nas, współczesnych eskalacji starć, zamachów i aktów terroru nazywany oficjalnie i chłodno rewolucją 1905-1907. Okres rozbudzonej przez polityków, ale momentami słabo kontrolowanej, wszechobecnej i wszechogarniającej agresji. Co najciekawsze, nawet oficjalnie nie próbowano nadawać jej jakiegoś ściśle określonego celu.

"Dla nas jest zupełnie oczywiste, że terror sam przez się rządu nie obali" - pisano w "Robotniku". "Nie wierzymy też, aby cały szereg zamachów nawet zdołał rząd zmusić do daleko idących ustępstw. Nasze zamachy mają jeden cel - odeprzeć natychmiast bezecne gwałty siepaczów carskich tak, by wiedzieli, że ich czyny nie ujdą im bezkarnie" - cytuje partyjny periodyk Lada.

"Polscy terroryści" to pasjonująca - tym bardziej, że pozbawiona elementów fabularyzowanych i oparta o dość obfity materiał źródłowy - historia pełna strzałów, wybuchów, "klusek" dynamitu, napadów na sklepy i pociągi. Nie jest to jednak broń Boże jakiś przeestetyzowany i pozbawiony wad Dziki Zachód nad Wisłą. Ladzie daleko do Karola Maya i jego - na pewnym etapie życia uroczej i pociągającej, ale w gruncie rzeczy mocno zafałszowanej - wizji świata z komiksowym podziałem na tych niezawodnych i dobrych oraz ich przebrzydłych adwersarzy. Dlatego sumiennie odnotowuje, że na początku Polacy mieli w sobie dużo więcej determinacji niż umiejętności. Pisze o demonstracji, podczas której nie udało się odpalić żadnego z wcześniej przygotowywanych ładunków bombowych, bombie książkowej - pięknie wykonanej, ale mało skutecznej (zdesperowani zamachowcy rzucali nią o podłogę, ale i tak nie wybuchła, bo... prawdopodobnie zapomniano o zapalniku) i napadach przypominających momentami te znane nam z filmów o gangu Egona Olsena. Komedią omyłek jest np. akcja w Bezdanach - napad na pociąg, w którym udział biorą m.in. Józef Piłsudski, Walery Sławek, Tomasz Arciszewski i Aleksander Prystor. Choć planowano ją bardzo długo to niewiele brakowało, by w pewnym momencie czołowi zamachowcy sami się pozabijali. W tym kontekście za relatywnie duży sukces trzeba uznać wyczyn bojowca, który sterroryzował podróżnych i pasażerów na dworcu w Bezdanach z użyciem broni i paczki przypominającej bombę, a tak naprawdę zawierającej... kilka śledzi. 

Lada pisze również o szkoleniach dla polskich bojowników organizowanych - co ciekawe i również niesłusznie zapomniane - przez wspomnianego już Józefa Piłsudskiego. Odnotowuje nawet, że nasze rodzime podręczniki stały się popularne wśród terrorystów z Europy i Azji. Inni znani z kart podręczników Polacy również nie stronili od zaangażowania. Późniejszy prezydent Ignacy Mościcki przygotowywał się np. do zamachu samobójczego, którego miał dokonać razem ze swoim kolegą Michałem Zielińskim. Zdekonspirowany uciekł jednak za granicę i tam zmienił zainteresowania bombowe na zupełnie pacyfistyczną produkcję kefiru. 

Oddzielny rozdział historii "polskich terrorystów" - równie pasjonujący i wprost proszący się o sfilmowanie - stanowią opowieści o "dromaderkach", czyli kobietach pod warstwami ubrań transportujących materiały wybuchowe i potem ciężko odchorowujących ten proceder. Uwagę przyciągają też historie tajnych laboratoriów poukrywanych w mieszkaniach i relacje zza krat. Z tych ostatnich możemy dowiedzieć się m.in. że nakryty na "waleniu Roba" z małżonką Piłsudski chciał się wyswobodzić z więzienia pozorując chorobę psychiczną. Podobno wychodziło mu to zresztą dość marnie i nie miał specjalnych zdolności aktorskich.

Przy "Polskich terrorystach" można się szczerze uśmiechnąć, choć nie jest to tylko zbiór anegdotek. Trudno przejść obojętnie obok informacji o tym, że Polakom zdarzały się i takie zamachy, w których bardziej od zaborców poszkodowani byli cywile, w tym dzieci, a bomby eksplodowały również w miejscach takich jak kawiarnia, gdzie po prostu nie można uniknąć przypadkowych ofiar... Co ważne - autor nie pisze przeciw komukolwiek. Nie chce - a przynajmniej nic na to nie wskazuje - dołować Polaków dla samego dołowania, nie każe się nam wstydzić czy przepraszać... Pokazuje epizod, który każdy z nas może ocenić. Epizod - chcemy tego czy nie - naszej historii. Uświadomienie sobie go i dość mocne i jednoznaczne nazwanie zaistniałych faktów może nieco zmienić nasze spojrzenie na informacje o podobnych zdarzeniach w różnych częściach świata. Każdy musi rozstrzygnąć i ocenić po swojemu. Każdy może zastanowić się, co zrobiłby, gdyby przyszło mu żyć 100 lat temu albo nawet współcześnie stanąć przed podobnymi wyzwaniami. W końcu wiatr historii wieje, kędy chce. Nie zawsze zmusza do sięgania po broń, ale odważnych decyzji wymaga częściej niżby się nam mogło wydawać.