Szczyt Unii Europejskiej będzie w interesie Niemiec. Tusk zdecydował, że spotkanie unijnych przywódców odbędzie się w środę 23 września. Dla Polski to najgorszy z możliwych terminów. Najlepszy natomiast dla kanclerz Angeli Merkel, która potrzebuje sukcesu w sprawie uchodźców i poprawy wizerunku nadszarpniętego pochopnymi słowami o otwartych granicach. Merkel będzie chciała ogłosić w Brukseli zgodę UE na rozmieszczenie w jej krajach 120 tys. uchodźców. I najlepiej, żeby to było obowiązkowe. Jest więc dodatkowa presja.

Szczyt Unii Europejskiej będzie w interesie Niemiec. Tusk zdecydował, że spotkanie unijnych przywódców odbędzie się w środę 23 września. Dla Polski to najgorszy z możliwych terminów. Najlepszy natomiast dla kanclerz Angeli Merkel, która potrzebuje sukcesu w sprawie uchodźców i poprawy wizerunku nadszarpniętego pochopnymi słowami o otwartych granicach. Merkel będzie chciała ogłosić w Brukseli zgodę UE na rozmieszczenie w jej krajach 120 tys. uchodźców. I najlepiej, żeby to było obowiązkowe. Jest więc dodatkowa presja.
Angela Merkel /BERND VON JUTRCZENKA /PAP/EPA

Dowodem na to, że środowy termin jest na rękę Niemcom jest też fakt, że szef europejskich chadeków, niemiecki eurodeputowany CDU, Manfred Weber już wczoraj mówił o takiej dacie szczytu na zamkniętym spotkaniu z eurodeputowanymi. A więc zanim Tusk ogłosił termin oficjalnie - Niemcy, koledzy partyjni Merkel, rozgłaszali go już po cichu. 

Gdyby Tusk zwołał szczyt wcześniej, np. na poniedziałek - to Polska czy Słowacja mając prawo weta, mogłyby coś ugrać (politycznie) przed wtorkowym posiedzeniem unijnych ministrów spraw wewnętrznych. Ogłoszenie szczytu UE na środę oznacza mówiąc kolokwialnie, że "będzie już pozamiatane", bo decyzje zapadną na spotkaniu ministrów, a szczyt je tylko "przyklepie". 

Luksemburg jest absolutnie zdeterminowany, żeby doprowadzić do decyzji o podziale 120 tys. uchodźców we wtorek. I zamierza uczynić to za pomocą kija albo marchewki. Kijem jest doprowadzenie do głosowania, co oznacza przegraną dla Grupy Wyszehradzkiej. Ponieważ obowiązuje kwalifikowana większość, to Wyszehrad nie ma mniejszości blokującej.  

W dodatku głosowanie w tak drażliwej sprawie samo w sobie jest upokarzające dla przegranych i politycznie trudne dla całej Unii. Jest porównywane nawet do użycia bomby atomowej, stosowanej tylko w ostateczności. Dlatego Luksemburg próbuje też metody "marchewki" i twierdzi, że wszystko jest do negocjowania. 

W najbliższych dniach  Luksemburg będzie "rozmiękczał" kraje Grupy Wyszehradzkiej, by przystały na propozycję Komisji. W rzeczywistości pozostawia niewielki margines manewru. 

Obojętnie czy wygra metoda kija czy marchewki - rezultat ma być taki: jest decyzja w sprawie 120 tys. uchodźców. I oczywiście - jest sukces. Zwłaszcza z punktu widzenia Brukseli i Berlina.