Moja córka za kilka dni skończy 18 lat. W grudniu 2004 roku zamiast na szczyt UE, w którym Polska uczestniczyła już jako pełnoprawny członek, pojechałam do szpitala. Stasia należy do pokolenia, które od początku jest obywatelem Wspólnoty. Nigdy nie stała na przejściu granicznym, nie musiała się tłumaczyć, dlaczego wyjeżdża lub wjeżdża ani okazywać paszportu. Jeżeli chodzi o paszport, to jest Belgijką i Polką, a ostatnio coraz bardziej Polką. Jak tłumaczy, w Polsce praktycznie wszystko jest lepsze: w Krakowie jest więcej restauracji wegetariańskich niż w stolicy Europy, szybciej zamówi się usługi internetowe, ludzie są bardziej dynamiczni, przedsiębiorczy, po prostu „im się chce”, a krakowski aquapark jest czystszy i ciekawszy niż podstarzałe parki wodne w Brukseli.

Belgijskie koleżanki, które oprowadza, też są zachwycone interaktywnymi muzeami i galeriami. Łatwo porozumiewają się ze swoimi polskimi rówieśnikami. Stasia nie wie, że gdyby nie garstka ludzi, praktycznie pionierów, którzy z niezwykłym zapałem i uporem dążyli do tego, by Polska stała się członkiem Unii i gdyby nie trochę politycznego szczęścia (którego Polsce w historii tak często brakowało), mogłoby zupełnie inaczej. Może nie jeździłaby wtedy z taką radością do Polski, nie chwaliłaby się na lekcjach w belgijskiej szkole polskim folklorem, literaturą czy malarstwem. Może nawet niechętnie mówiłaby po polsku, jak wiele dzieci starszych imigrantów, bo Polska byłaby synonimem biedy, zacofania, żenady, czyli jak to mówią młodzi - "cringe’u".

Chirac zaskakuje Niemców

Gdy w 1989 roku przyjechałam na studia dziennikarskie do Brukseli i akredytowałam się przy Komisji Europejskiej jako pierwsza polska dziennikarka niezależnych mediów - moje pytania o datę członkostwa Polski w Unii wywoływały śmiech, kpiny i ironiczne uwagi. Data zakończenia negocjacji i data wejścia Polski do Unii były kluczowe. Czuliśmy to instynktownie - ja i grupa polskich dziennikarzy, którzy potem już śledzili rokowania w sprawie członkostwa Polski w UE. Później dowiedziałam się, że to sam Jacques Delors, ówczesny przewodniczący KE, podpowiedział swojemu przyjacielowi śp. Janowi Kułakowskiemu - pierwszemu polskiemu ambasadorowie przy UE, a później pierwszemu głównemu negocjatorowi - że trzeba zabiegać o wyznaczenie konkretnego terminu poszerzenia. Wynikało to z prostej rzeczy. Unia, gdy miała już "datę", starała się jej dochować. 

Zadaliśmy chyba kilkaset pytań o termin, zanim w na szczycie w Goteborgu w czerwcu 2001 r. Szwedzi położyli na stół przywódcom UE dokument z dwoma datami: zakończeniem negocjacji w grudniu 2002 r. i poszerzeniem UE w 2004 r. Zagrali wówczas va banque, bo zgodę na wyznaczenie dat blokowali Francuzi i Niemcy.

W moich notatkach z tego drugiego dnia szczytu zapisałam: "Godzina 10.30. Premier Goran Peterson zarządził rundę odpowiedzi. Nikt nie chciał uchodzić za hamulcowego poszerzenia Unii. Gdy przyszła kolej na Chiraca, ten nieoczekiwanie powiedział: "Tak". Schröder został sam. Przez zaciśnięte zęby wysyczał: "Nieraz trudno zrozumieć naszych przyjaciół Francuzów". Był wściekły, bo wyszłoby na to, że Niemcy są największym przeciwnikiem poszerzenia, więc musiał się zgodzić". 

Pobiegłam, aby poinformować słuchaczy Radia RMF FM, że Polska jest już jedną nogą w UE. To był jednak dopiero początek prawdziwych negocjacji, chociaż dostosowywanie polskiego prawa do unijnego trwało już kilka lat.

Początkowo Unia chciała zakończyć rokowania przed grudniowym szczytem w Kopenhadze. W stolicy Danii miała być już tylko symboliczne powitanie nowych członków UE przy lampce wina. Zapisałam taką rozmowę z ówczesną negocjatorką polskiego członkostwa w UE z ramienia KE - śp. Francoise Gaudenzi:

- Prezent jakiś dostaniecie, ale na Mikołajki - powiedziała Francuzka. 

- Jak to? - dziwię się - Mikołajki są 6 grudnia, czyli przed szczytem w Kopenhadze!

- No właśnie. Prezent ma być na spotkaniu szefów dyplomacji - tłumaczy.

- A co będzie na szczycie w Kopenhadze? - pytam znowu.

 - Nie będzie nudno. Tematów nie zabraknie: będzie sprawa Kaliningradu i Turcji... - odpowiada Gaudenzi.

Takie były plany. Nie godzili się na to polscy negocjatorzy. To był ten okres, gdy główny negocjator naszego członkowska - Jan Truszczyński - trzaskając drzwiami, opuścił spotkanie negocjatorów, gdy propozycje nie były po naszej myśli. Gdy premier Leszek Miller i prezydent Aleksander Kwaśniewski jeździli po stolicach, budząc irytację Duńczyków, że próbują się dogadać ponad ich głowami i zepsuć misterny, dobrze ułożony program na Kopenhagę. 

Dania przewidziała w Kopenhadze tylko godzinę na wspólne posiedzenie przywódców UE i krajów kandydujących, co oznaczało, że na polskiego premiera przypadną tylko 4 minuty. Miller będzie miał tylko tyle czasu, żeby podziękować - powiedział mi wówczas duński dyplomata, niezbyt zresztą dyplomatycznie. Rzeczywistość okazała się zgoła inna.

Polska była zbyt dużym i zbyt ważnym krajem, żeby przystać na takie warunki. Poddawali się jednak pozostali kandydaci. Jako pierwszy, na początku grudnia, negocjacje zakończył Cypr. Dlaczego Cypr łamie solidarność kandydatów i tak prędko zgadza się na unijne warunki? - spytałam wówczas cypryjskiego negocjatora Georgesa Vassiliou. Od początku ustalenia były takie, że każdy negocjuje osobno. Nie ma jakiegoś związku zawodowego kandydatów- odpowiedział i dodał: Życzę Polsce wszystkiego najlepszego. Potem posypała się także Grupa Wyszehradzka, wszyscy przyjęli unijne warunki, tylko nie Polska.

Życzenia Cypryjczyka były szczere, bo było wiadomo, że to, co ugra Polska na szczycie w Kopenhadze (np. w sprawie dopłat dla rolników), dostaną także pozostałe kraje kandydujące. Pamiętam, że trochę się obawialiśmy: jak to będzie, gdy premier Miller przyjedzie do Kopenhagi z własną listą życzeń? Obniżeniem VAT-u na mieszkania, podniesieniem kwoty mlecznej, zwiększeniem dopłat dla rolników, postulatami pielęgniarek? Który z przywódców będzie chciał rozmawiać o takich szczegółach? 

Duńczycy straszyli. Podczas spotkania szefów dyplomacji, gdy już było wiadomo, że Polska pozostała sama na placu boju, duński minister Peter Stig Moeller rzucił ostro: Unia chce Polski, ale jeśli Polska nie chce Unii, to muszę to zaakceptować. Sytuację ratował wówczas komisarz Günter Verheugen. Nie ma powodu do nerwowości, Polska jest po wygranej stronie - odpowiedział. Niemiecki komisarz ani razu nie zwątpił w Polskę. Dla niego poszerzenie UE bez Polski po prostu nie miałoby sensu.

Odczarować 13 grudnia

W Kopenhadze 13 grudnia było zimno. Jeden z członków polskiej delegacji, która przyjechała negocjować na czele z premierem Millerem, postanowił jednak, że nie odpuści porannego joggingu. W związku z tym, o mało co w zespole zabrakłoby wicepremiera Grzegorza Kołodki, bo gdy wracał do hotelu w dresie i naciągniętej na uszy czapeczce, policjanci nie chcieli go przepuścić. To hotel dla VIP-ów - tłumaczyli. Ależ ja jestem VIP-em! Jestem wicepremierem Polski! - wyjaśniał, ale nie miał przy sobie dokumentów. Sprawa wyjaśniła się dopiero na recepcji.

Zamiast czterech minut, polski premier zabrał unijnym przywódcom praktycznie cały dzień. To były czasy, gdy podczas unijnych szczytów dyplomaci - a nawet przywódcy - nie obradowali oddzieleni od dziennikarzy nieprzeniknionym murem. Gdy doszły nas informacje, że premier Miller zażądał ponad miliarda euro na rekompensatę budżetową, duński minister ds. europejskich mówił mi przez zaciśnięte zęby: "Jeżeli Polska będzie się upierać, to wejdzie do Unii razem z Bułgarią i Rumunią!". To był moment, w którym podobno mało brakowało do zerwania rozmów.

W momentach mniej dramatycznych tłumaczyłam zagranicznym dziennikarzom, co takiego wydarzyło się 13 grudnia, dlaczego Polska chce właśnie w tym dniu zakończyć rokowania. Dorzuciłam własne wspomnienia o czołgach, wyłączonych telefonach, internowanych sąsiadach z bloku i nieczynnej szkole. Chodzi o odczarowanie historii, 13 grudnia może się wydarzyć także coś dobrego dla Polski - wyjaśniałam. 

Trzeba było trzech rund negocjacyjnych i rozmowy sam na sam Millera z Andersem Fogh Rasmussenem, żeby zakończyć rokowania o 18:50, 13 grudnia. O 19.30 Miller odstawił propagandowy teatr. Na żywo, w "Wiadomościach" TVP1 ogłosił sukces i zakończenie negocjacji. Za stołem usiedli wówczas Miller, Danuta Hübner, Marek Pol, Jarosław Kalinowski, Grzegorz Kołodko i Tadeusz Iwiński. Zabrakło miejsca dla Jana Truszczyńskiego - głównego negocjatora. Do dzisiaj nie wiem dlaczego. Był zbyt mało rozpoznawalny? Stół był za krótki? 

To ogłaszanie sukcesu wówczas mnie nieco rozdrażniło, bo przecież miliard na rekompensatę budżetową to było przesunięcie z jednej unijnej szuflady budżetowej do drugiej, a podwyższony pułap dopłat dla rolników trzeba było uzupełniać z budżetu państwa. Jednak już wtedy wszyscy wiedzieliśmy, że uczestniczymy w historycznym wydarzeniu. Sukcesem było przede wszystkim samo zakończenie negocjacji i to w dobrym stylu. Pokazanie, że z Polską trzeba się liczyć, ale także, że Polska potrafi zawierać kompromisy. Nie jest sztuką wetowanie, pokrzykiwanie czy obrażanie partnerów. Tej sztuki kompromisu z różnym skutkiem Polska będzie się uczyć przez kolejne lata. 

Syndrom postkopenhaski

Niektórzy z nas zakończenie negocjacji w Kopenhadze odchorowali. W sennie dosłownym. Zarówno dziennikarze, jak i dyplomaci, którzy przez kilka lat uczestniczyli w tym dochodzeniu Polski do UE, oddali tej sprawie kawałek swojego życia. 

Jeden z kolegów powiedział mi, że przegapił dzieciństwo swojego syna, dyplomatka przyznała, że nie zdołała towarzyszyć swojej córce w okresie dojrzewania. Jeden z niemieckich urzędników KE był tak emocjonalnie zaangażowany, że kazał negocjatorom z krajów członkowskich słuchać przed debatą muzyki Chopina, żeby wiedzieli, jaka jest stawka. Pracowaliśmy dzień i w nocy. Pamiętam, jak spotykaliśmy się z jednym z negocjatorów - który miał zakaz kontaktów z prasą nałożony przez ministra - o północy na przystanku autobusowym w centrum Brukseli. Dyplomata ten uważał po prostu, że społeczeństwo ma prawo wiedzieć.

Gdy Kopenhaga zakończyła ten szaleńczy maraton, niektórzy odczuli pustkę. Napisałam nawet wówczas o tym artykuł i po konsultacji ze znanym belgijskim psychiatrą nazwaliśmy ten objaw "syndromem postkopenhaskim". Wydawało się, że już nigdy nic lepszego, ciekawszego, przełomowego nie spotka nas w życiu.

Moja córka za kilka dni skończy 18 lat. Swoich belgijskich przyjaciół zaprasza do polskiej knajpki w Brukseli, prowadzonej przez polskiego artystę. Będzie polskie jedzenie i polska muzyka.

Tekst ukazał się w publikacji "20 lat od finału negocjacji akcesyjnych", wydanej przez grupę Postępowego Sojuszu Socjalistów i Demokratów w Parlamencie Europejskim.