To był najdłuższy i najbardziej burzliwy szczyt Donalda Tuska. Obrady zakończyły się po godz. 3 nad ranem i nie obyło się bez awantur. Jedna wybuchła między Tuskiem, a szefem Komisji Europejskiej Jean-Claudem Junckerem. Tusk chciał, by podział uchodźców był dobrowolny, a Juncker - by był obowiązkowy. Juncker pytany przeze mnie o tę kłótnię wpadł w nienaturalny zachwyt nad Tuskiem. "Ja go kocham, tak mi dyktuje moje serce" - mówił.

Bohaterem drugiej awantury był premier Włoch Matteo Renzi, który wpadł w wściekłość, gdy zobaczył na stole dokument przygotowany przez Tuska, w którym znalazło się słowo "dobrowolność".

Jeżeli nie będzie zgody na przyjęcie 40 tys. uchodźców, którzy są u nas, to nie jesteście godni nazywać siebie Europą - grzmiał. Jeżeli chcecie dobrowolności jako podstawy, jeżeli to jest waszą koncepcją Europy, to poradzimy sobie sami - mówił. Dopiero kanclerz Niemiec, Angela Merkel musiała go uspokoić. Renzi miał powiedzieć również, że nie wyjdzie z sali, dopóki tekst nie zostanie zmieniony. Do awantury włączyła się prezydent Litwy, która wolała do Włocha: "Nic nas nie obchodzą wasze problemy!". Była prawie druga w nocy.  Kłótnie trwały. 

Wielu dyplomatów uznało, że szczyt nie był dobrze przygotowany, że był za długi, że niepotrzebnie Tusk doprowadził do kłótni w tak drażliwej sprawie. Awantura wokół imigracji nie świadczy dobrze o Unii - powiedział mi jeden z dyplomatów.

Tuskowi zarzucano, że działa jak "polski premier", a nie szef Rady Europejskiej, który powinien być bezstronny a tekst, który przedstawił, nazywano ironicznie "tekstem Grupy Wyszehradzkiej".