Zapowiadana i przeciągająca się miesiącami rekonstrukcja, kiedy już do niej doszło - miała być wnikliwie przemyślaną, strukturalną zmianą, odpowiadającą na potrzeby nowych czasów. Melduję, że nowe czasy już nastały. A o naturze zmian - nadal nikt nie wie nic.

Kiedy czegoś nie wiem - pytam. Żaden jednak z ministrów, którzy zostali dziś zaprzysiężeni w Pałacu Prezydenckim, "nie wyraził ochoty" (tak nam powiedziano) na spotkanie się z dziennikarzami i przedstawienie swoich zamiarów. Szczególne oczekiwania wiązałem z wyjaśnieniem szczegółów jedynej w istocie strukturalnej zmiany w rządzie - stworzenia z resortów rozwoju regionalnego oraz transportu, budownictwa i gospodarki morskiej jednego Ministerstwa Infrastruktury i Rozwoju. Jak wicepremier Bieńkowska to sobie wyobraża.

I nadal nie wiem.

Jeśli miałoby chodzić o zwykłe połączenie dwóch resortów, pani minister miałaby łącznie 12 wiceministrów, jej resort - 33 departamenty, 9 biur, nadzorowałby 5 urzędów centralnych i ponad 30 podległych mu instytutów i urzędów. W molochu większym od największego dotąd resortu finansów, pracowałyby 2 tysiące urzędników. Zapewne nie na takim mechanicznym połączeniu ta zmiana strukturalna miałaby polegać, to byłoby niedorzeczne.

Co jednak jest dorzeczne - wciąż nie wiem.

Premier ogłosił tę starannie przemyślaną zmianę już tydzień temu. Od tygodnia więc, a z pewnością na długo wcześniej - wiedziała o niej pani Elżbieta Bieńkowska. I co? Pani minister-wicepremier z naręczem kwiatów dyskretnie umyka przed pytaniami dziennikarzy, wsiada do limuzyny - i nadal nikt nie wie, jakie są strukturalne efekty przemyśleń.

Na budynku ministerstwa transportu pojawiła się dumna tablica "Ministerstwo Infrastruktury i Rozwoju", w środku jednak nie tylko nie zmieniło się nic, ale i nikt chyba nie wie, co i jak ma się zmienić.

Na stronie internetowej Kancelarii Premiera zamieszczono portrety i biogramy nowych członków rządu, każdy z nich zaopatrzony jest w linki, prowadzące do ich resortów. Ale co z tego, skoro linki przy nazwisku Elżbiety Bieńkowskiej prowadzą do dwóch nieistniejących już formalnie resortów zamiast jednego - nieistniejącego realnie?

Na stronie ministerstwa transportu jeszcze dziś rano, zgodnie z rzeczywistością jako szef wciąż występował Sławomir Nowak. Mało kto zauważył, że rzekomo odwołany 12 dni temu członek rządu tak naprawdę został odwołany dopiero dziś, przez prezydenta. Złożenie dymisji i jej przyjęcie przez premiera w ubiegły piątek wcale nie oznaczało odwołania - Sławomir Nowak do dziś był konstytucyjnym ministrem.

Co więcej, przypominam, że w dniu dymisjonowania Nowaka premier zapowiadał, że po wyjaśnieniu sprawy zegarków "chętnie powita go w tym samym miejscu". Czyli w resorcie, którego likwidację zapowiedział pięć dni później. Więc przemyślał to wszystko premier, czy nie?

Obraz tego, jak starannie przemyślana, przeprowadzona i konsekwentnie realizowana jest strukturalna zmiana w rządzie uzupełnia fakt, że na stronie KPRM dwa najświeższe wpisy na ministerialnych blogach popełnili kilka tygodni temu ministrowie Kudrycka i Korolec - właśnie odwołani ze składu rządu.

Można mieć wrażenie, że akcja "rekonstrukcja" jest przemyślana. Po zawodzie, jaki sprawiło sobotnie "programowe i konkretne" wystąpienie premiera - nie wierzę w to, ale niech będzie. Ale jeśli jest przemyślana, to niechże ktoś wreszcie ujawni, jakie są efekty tych przemyśleń! Poza nowymi tabliczkami na budynkach.

(abs)