Pierwsza połowa tygodnia upłynęła na rozpadaniu się Platformy, druga - na zaognieniu stosunków między partiami lewicy. Całość świadczy zaś o tym, że dramatycznie wzrastają polityczne ambicje i liczba liderów, którzy mają coraz mniejsze poparcie społeczne. Wnioski wynikające z rozpadów AWS, SLD i szeregu innych partii świadczą tylko o tym, że historia nie nauczyła dotąd naszych polityków niczego.

Obserwowanie rodzimej polityki wcześniej czy później prowadzi do odczucia, że już się to widziało, tylko w innej konfiguracji. W bieżących wydarzeniach pojawiają się nieuchronnie te same postaci, równie nieuchronnie wiodące te same lub zbliżone formacje polityczne do kolejnych nieuchronnych kataklizmów. Właśnie to przeżywam.

Nie stało się jeszcze nic nieodwracalnego, jednak wydarzenia tygodnia wyraźnie ujawniają, że "się dzieje". Rządząca PO trzeszczy od środka, wystawiana na kolejne próby autonomicznymi zachowaniami grupki posłów określanych jako "konserwatyści". Można mieć wrażenie, że nieformalny, acz publicznie znany lider grupy, Jarosław Gowin, postanowił sprawdzić, na ile swobody można sobie pozwolić w partii Donalda Tuska. Być może chce też sprowokować premiera do wyrzucenia go z partii.

Trochę jak Zbigniew Ziobro w PiS, który w końcu doczekał się reakcji prezesa PiS, a wcześniej idący tą samą drogą politycy, tworzący teraz PJN, którzy też się doigrali...

Sytuacja w PO poirytowała premiera do tego stopnia, że dyscyplinowaniem "konserwatystów" zajął się w tym tygodniu osobiście i to nie raz.

Również jak prezes Kaczyński, nie tak przecież dawno...

Podobnego "deja vu" można doznać, popatrując w tym tygodniu na lewicę. Aleksander Kwaśniewski zdecydował się na wsparcie w budowaniu listy wyborczej Janusza Palikota, co wywołało naturalną reakcję szorstko z nim zaprzyjaźnionego lidera SLD. Leszek Miller oświadczył Mariuszowi Piekarskiemu w Przesłuchaniu w RMF FM, że Sojusz nie będzie się zniżał do współpracy z partią, której szef opowiada o tym, kto chce być zgwałcony, a kto komu i co zlizuje z kolan. Byłemu prezydentowi Miller radził wystartowanie w wyborach do PE, by w końcu dało się zweryfikować dziwacznie magiczną aurę skuteczności, otaczającą Kwaśniewskiego, a Ryszardowi Kaliszowi, tradycyjnie wygarniającemu z kieszeni świeczki dla jednego, a ogarek dla drugiego - żeby się w końcu zdecydował, bo wyleci z SLD.

Wypisz, wymaluj: ten sam Miller, pomachujący pałką nad Markiem Borowskim, który igrał z nim kiedyś tak samo jak dziś Kalisz, i ten sam Kwaśniewski, prowokujący wtedy tego samego Millera do galopu.

Przywołane tu skojarzenia nie są niczym nadzwyczajnym, wystarczy posiadanie stosunkowo niewielkiej nawet pamięci. Obserwujemy właśnie wyrojenie się liderów, którym ambicje przesłaniają rzeczywistość. W Platformie, oprócz tolerowanego na marginesie Schetyny, wyrasta Gowin, z którym wcześniej czy później Tusk będzie musiał coś zrobić. Na lewicy, gdzie Palikot walczy o utrzymanie się nad progiem wyborczym, a SLD z 58 tysięcy członków w ubiegłym roku zjechało do 36 tysięcy, między obiema partiami zaczęła się właśnie wojna. Prawdopodobnie równie zajadła jak ta między Solidarną Polską a PiS pod przeciwległą ścianą polskiej polityki.

Im więcej zaś liderów, tym bardziej zacięta staje się wojna między nimi i tym mniejszy ich udział w poparciu wyborców.

Jak dotąd historia własnego kraju ich tego nie nauczyła. Mnie też się nie uda.

Piszę to jednak dla tych, którzy powyższy przekaz rozumieją.

Pozostali mogą po prostu uznać, że za dużo pamiętam.