Wiecowe zawołanie jednego z kandydatów do prezydentury dobrze brzmi jako wezwanie do zmian. Dla nikłej niestety części wyborców oznacza jednak brak zgody na ewidentne i świadome łamanie przepisów Konstytucji i manipulowanie prawem w interesie polityków. Niezależnie od wyników, wybory 28 czerwca przejdą do historii, niestety jako jawna kompromitacja państwa prawa.

Wbrew powszechnemu i pracowicie urabianemu przez wszystkich zainteresowanych przeświadczeniu, wybory 28 czerwca nie będą zgodne z Konstytucją. Media z reguły nie mają dość czasu i kompetencji na uporczywe stwierdzanie tej oczywistości, uczestnicy wyborów zaś nie po to się w nie angażują, żeby kwestionować legalność całego zabiegu. Faktem jednak jest to, że zgodności z prawem tego, co przedstawiane jest powszechnie jako wybory prezydenckie 28 czerwca - nie da się obronić. 

Po pierwsze, ich termin nie odpowiada przepisowi art. 128, mówiącemu, że zarządza je Marszałek Sejmu na dzień przypadający "nie wcześniej niż na 100 dni i nie później niż na 75 dni przed upływem kadencji urzędującego prezydenta". Opisany tak termin minął 23 maja, a 28 czerwca przypada zaledwie 39 dni przed upływem kadencji Andrzeja Dudy. Za późno, by uznać ten termin za zgodny z przepisem Konstytucji.

Po drugie, Konstytucja w art. 127 nakazuje wybór prezydenta "w wyborach powszechnych, równych, bezpośrednich i w głosowaniu tajnym". Głosowanie 28 czerwca w całości spełnia tylko jeden z tych czterech warunków - głosujemy rzeczywiście bezpośrednio ma zgłoszonych kandydatów. 

Głosowanie nie jest jednak powszechne, bo nie mogą w nim uczestniczyć osoby, które nie ze swojej przecież winy znalazły się tuż przed dniem głosowania w kwarantannie. Powszechność jest też dyskusyjna w sytuacji, kiedy realizacja praw wyborców przebywających za granicą w kilkunastu krajach zależy od sprawności ich poczty, która w warunkach epidemii jest mocno ograniczona.

Głosowanie nie jest także równe, ponieważ część uznanych przez PKW kandydatów miała na zbieranie podpisów poparcia znacznie więcej czasu niż inni, samo zbieranie ich odbywało się zaś w zdecydowanie różnych warunkach, ograniczanych przez zakazy związane z epidemią. Jedni mieli na to dni pięć, inni - kilkadziesiąt, i nie da się tej różnicy zbyć milczeniem.

Głosowanie trudno też uznać za tajne, skoro cześć wyborców jest wręcz zmuszona do głosowania korespondencyjnego, które polega na umieszczeniu w tej samej kopercie zarówno swojego głosu, jak danych osobowych głosującego. Tego nie da się porównać z osobistym wrzuceniem karty do głosowania wraz z innymi do urny, zapewniającym tajemnicę tego, jak kto głosował.

Po trzecie, ostateczny kształt zasad głosowania został ustalony dopiero ustawą, opublikowaną 2 czerwca, a więc na 26 dni przed wyborami. To rażące złamanie zasady, zakazującej istotnych zmian prawa wyborczego na 6 miesięcy przed dokonaniem pierwszych czynności wyborczych. Mówiąc obrazowo - w zgodzie z tą zasadą wybory 28 czerwca Marszałek Sejmu mogła wyznaczyć najpóźniej pod koniec grudnia ub. roku. Ogłaszanie ich 3 czerwca to jawna kpina z zasad, opisanych przez TK. 

Po czwarte, ustawa wyłączyła działanie regulującego zasady elekcji Kodeksu wyborczego, drastycznie skracając terminy na dokonywanie kolejnych czynności, opisanych w tzw. kalendarzu wyborczym. Przeznaczone na ich przeprowadzenie 55-60 dni zduszono do dwudziestu kilku, ograniczając m.in. terminy na składanie do Sądu Najwyższego skarg na działanie PKW.

Po piąte, Sejm dokonał tych wszystkich zmian z oczywistym pogwałceniem art. 120 Konstytucji, mówiącego, że ustawy uchwala się zwykłą większością głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów. Zmieniając regulamin Sejmu, posłowie pozwolili sobie na uznanie, że "obecnością" na posiedzeniu jest także zdalny udział w obradach. Fakt, że jest to jawnie sprzeczne z aż nadto jasnym przepisem Konstytucji - zmilczeli.

Podobnych, choć może mniej istotnych zastrzeżeń, jest daleko więcej; kpiną z zasady rozpatrywania przez Sejm projektów ustaw w trzech czytaniach jest ich uchwalanie w kilka godzin. Żenujące jest wypominanie, że zmiany kodeksów, a więc także wyborczego - wymagają szczególnego trybu prac w Sejmie itp. Dość powiedzieć, że sejmowa większość do spółki z podpisującym już trzecią w ciągu kilku miesięcy zmianę zasad głosowania prezydentem absolutnie lekceważą zasady, opisane w Konstytucji. Nie tylko zresztą oni.

Umowa kosztem zasad

Każdy z wymienionych powyżej punktów dyskwalifikuje legalność wyborów, jakie odbędą się za tydzień. Stwierdzenie tego nie wymaga uczonych analiz konstytucjonalistów ani wyroków TK - wystarczy jedynie pobieżna lektura ustawy zasadniczej i dokumentów sejmowych. 

Obecne w Sejmie ugrupowania zgodziły się jednak na połamanie tych powszechnie dostępnych zasad w imię sukcesu wyborczego. Koalicji Obywatelskiej nagle przestały przeszkadzać wirusy, morderczo infekujące pakiety do głosowania, Prawu i Sprawiedliwości - organizowanie wyborów przez PKW, której działania wcześniej PiS zablokował, uniemożliwiając przeprowadzenie wyborów 10 maja. Sama PKW nie tylko pogodziła się z łamaniem Kodeksu wyborczego, ale też sama wzięła w nim udział, jeszcze bardziej ograniczając czas "nowych" kandydatów na zgłoszenie list poparcia (co Komisji wytknął Sąd Najwyższy). 

A potem się zobaczy

Zachwyceni możliwością błyszczenia kandydaci przystąpili do finiszu kampanii wyborczej, który za tydzień doprowadzi do zwieńczenia tych bezprawnych działań przeprowadzeniem pierwszej tury wyborów. Na razie żaden z nich nie punktuje oczywistej niekonstytucyjności wyborów - jedni dlatego, że popierające ich środowiska starannie ją zamilczały albo wręcz wzięły w tej manipulacji udział, inni przez brak refleksji albo zwyczajne "z natury" ignorowanie zasad prawa.

Kiedy planowane tak wybory się rozstrzygną, nastąpi zapewne nagłe olśnienie. Przegrani odkryją, jak bardzo odległe od modelowych zasad organizowania wyborów było to, w czym wzięli udział. Zgłoszą wtedy pewnie protesty wyborcze, oparte na wymienionych powyżej zastrzeżeniach. Rozpatrujący je zaś Sąd Najwyższy będzie miał jednak pełne moralne prawo oświadczyć "chcącemu nie dzieje się krzywda" i wynik tak powszechnie zaaprobowanego wyborczego fałszu uznać za wiążący.

Zasad prawa nie da się przestrzegać tylko trochę, wtedy, kiedy to korzystne.

Albo się ich przestrzega w całości, albo właśnie startuje się w niekonstytucyjnych wyborach. Jeśli się zaś je przegrało, respektując ich reguły - trzeba się pogodzić z tym, że reklamacje po fakcie nie są uwzględniane.

I co?

Osoby zdające sobie sprawę z manipulacji, której efektem jest nazywanie tego, co odbędzie się za tydzień "wyborami", mają poważny problem. Z jednej strony oczywista aksjologia nakazuje zignorowanie quasi-wyborów jako aktu oczywiście fałszywego i nielegalnego. Z drugiej realizm nakazuje rozważenie, czy jednak nie należy swojego sprzeciwu wobec podobnych manipulacji prawem, w interesie "swojego", świadomego przekrętu kandydata - zamanifestować w postaci, mimo wszystko, udziału w wyborach.

To drugie oznacza jednak przypisanie treści zawołania "mamy dość!" - właśnie sprzeciwowi wobec manipulacji. Czy da się to pogodzić z udziałem w tym, czego ma się dość?

W tej sprawie nie pomogę.

Bo albo się w czymś bierze udział, co oznacza także odpowiedzialność za efekt, albo wiedząc, że rozgrywka jest manipulacją - kwestionuje się ją od samego początku.

Nie da się być w ciąży tylko trochę.