W naszej „debacie” bezpośredni kontakt między kandydatami polega na tym, że siedzą obok siebie w tym samym telewizorze. Kiedy realizator robi zbliżenie na któregoś z nich, iluzja debaty pryska i widzimy to, czym jest ta „debata” – dwa robione równolegle, nadęte wywiady.

Nie wiem, kto zdecydował o takiej konwencji tych pożal się Boże „debat”; sami kandydaci, ich sztaby, organizatorzy z telewizji – to nie ma znaczenia. Zwalanie na siebie winy przez sztaby nic nie zmieni – gdyby któremuś zależało na wyrazistości – na pewno postawiłby na swoim. To, że wszyscy godzą się na nudne, sztywne i niemiłosiernie długie widowisko oznacza, że im z tym dobrze.

Co w efekcie widzimy na ekranach? Dwóch nadętych i spiętych jednocześnie możliwością wpadki wypudrowanych kandydatów, recytujących na czas (co do sekundy!) wyuczone wystąpienia. Teoretycznie są to odpowiedzi na pytania, ale ponieważ sztaby znają wcześniej zagadnienia do „debaty” – tylko idiota by improwizował odpowiadając. Obaj pytani są o to samo, więc tak naprawdę oglądamy dwa poprzeplatane wywiady, które równie dobrze można byłoby przeprowadzić osobno, a następnie – na przemian – zmontować w całość.

Kandydaci siedzą przodem do kamer, nie mówią do siebie nawzajem – i pada jedyny atut, jaki ma zaproszenie ich w to samo miejsce w tym samym czasie; możliwość interakcji. Nawiązania kontaktu, prowadzenia dyskusji.  Jeśli debatowicze zwracają się do siebie nawzajem – bywa, że są wręcz strofowani przez prowadzących. Bo nie wiadomo z czyjej puli odpisać sekundy, poświęcone na wymianę zdań.

Dzięki takim „debatom” wiemy, jak dobrze kandydat umie opanować na pamięć kilka akapitów tekstu. Dowiadujemy się, czy ma poczucie czasu. Wiemy też, że ani jeden ani drugi nie mają specjalnie ochoty na wymianę zdań z konkurentem. Że nie mają ochoty na rozmowę i spieranie się o to, do czego ponoć są tak bardzo przekonani.

Fajnie, już wszystko to wiemy. Widzieliśmy.

Więc po co kolejna taka debata?