Opracowanie bezpiecznej i skutecznej szczepionki na koronawirusa, a potem wyprodukowanie i dystrybucja miliardów dawek, wcale nie musi oznaczać wybawienia od zarazy. Potrzebni są chętni do szczepienia. Ocenia się, że uzbrojenie w odporność powyżej 60 proc. ludności oznaczałoby zatrzymanie epidemii. Nowe badanie - przeprowadzone w 19 krajach - wskazuje, że gotowych zaszczepić się jest 70 proc., ale średnią zawyżają mieszkańcy Azji. W Europie i Ameryce Północnej jest więcej sceptyków, a do tego więcej osób wiekowych, zestresowanych i... pijących, które trudniej będzie uodpornić. Rządy i media przekonują do szczepień, ale pojawiają się kolejne dowody na to, że w tym niepewnym czasie, kruszy się zaufanie do wszelkich źródeł i środków przekazu. Rozwiązaniem może okazać się szczepienie przymusowe, które np. w Polsce wymagałoby zmian w prawie i - przynajmniej na razie - okazałoby się mocno niepopularne.

Trwa wyścig z czasem po szczepionkę na koronawirusa. O tym, że liczy się każdy dzień świadczyć może podjęta właśnie decyzja unijnych biurokratów, którzy godzą się na wyjątek w przepisach dotyczących obowiązku opisywania leków we wszystkich językach krajów Wspólnoty. Szczepionki będą mogły zatem trafić na wspólny rynek opisane wyłącznie po angielsku, chociaż w każdym kraju ma być dostarczona, niekoniecznie w opakowaniu, instrukcja w języku miejscowym.

Tymczasem pojawiają się wątpliwości wokół skuteczności programów szczepień. Pierwsza z nich dotyczy okoliczności, w których efektywność preparatów może być osłabiona. Drugi znak zapytania pojawia się wraz z pytaniem o to, czy jeśli szczepienia nie będą przymusowe, zechce się na nie zgodzić wystarczająca część populacji.

Wiele zachodnich koncernów prowadzi testy, które mają wykazać, że szczepionki są skuteczne i bezpieczne. Bez pełnych testów swoje preparaty stosują już Chińczycy i Rosjanie. Właśnie szef centrum badawczego przy ministerstwie zdrowia w Moskwie ostrzega, że u części szczepionych efekty mogą być mizerne. Takie osłabienie działania może dotyczyć osób wiekowych, pijących, nawet niewiele, ale regularnie, poddanych stresowi i przyjmujących leki przeciwzapalne. Trudno oprzeć się wrażeniu, że w tych kategoriach mieści się znaczna część populacji wielu krajów rozwiniętych.

Drugi potencjalny problem dotyczy powszechności szczepień. Dla skuteczności w skali całej populacji potrzeba, aby zaszczepiło się mniej więcej dwie trzecie ludności. Z niedawnego badania przeprowadzonego dla RMF FM wynika, że wśród Polaków jest tylko 46 proc. chętnych. Tymczasem nie tylko polskie przepisy nie dają możliwości zmuszenia wszystkich do zaszczepienia się. Opublikowane wczoraj wyniki ankiety zorganizowanej w 19 krajach wskazują, że w niektórych z nich też nie ma szans na wielu chętnych, by przyjąć szczepionkę. We wspomnianej Rosji na przykład taką chęć deklaruje nieco ponad połowa badanych. Niewiele więcej jest ich we Francji. W krajach azjatyckich wygląda to zupełnie inaczej. Tam odsetek gotowych na strzykawkę z antykowidem jest ponad 80 procent ludności. 

Te międzynarodowe badania ankietowe były finansowane przez koncerny farmaceutyczne. Tworzenie i produkcja szczepionek jest dla nich wyjątkowo obiecująca. Szczepienia to w końcu jeden z najszybciej rozwijających się sektorów światowej gospodarki w XXI wieku. Jego wartość to już 50 mld dolarów rocznie, a w nadchodzących latach sprzedaż ma rosnąć szybciej niż do tej pory. Dla koncernów to zatem nie tylko kwestia poważnych dochodów, ale i prestiżu.

Na szczepionkę nie mogą się doczekać również rządy. Wczoraj zaszczepienie wszystkich - czyli miliarda 350 mln mieszkańców Indii - zapowiedział premier Narendra Modi. Murem za szczepionkami stoją też główne światowe media, a także internetowe platformy, które pełnią już rolę globalnych 'supermediów'. W zeszłym tygodniu Facebook ogłosił, że będzie usuwał apele o nieszczepienie się, wskazując na rosnący w siłę ruch tak zwanych antyszczepionkowców.

Facebook podobnie jak Twitter czy Google spotykają się tymczasem coraz częściej z zarzutami celowego wpływania na opinie użytkowników. W Stanach Zjednoczonych prezydent Donald Trump oskarżał te platformy o polityczne zaangażowanie. W zeszłym tygodniu - w szczycie trwającej kampanii wyborczej - Twitter przyznał, że kasuje wpisy, w których użytkownicy polecali sobie artykuł New York Post stawiający w niekorzystnym świetle kandydata demokratów Joe Bidena.

Natomiast wczoraj departament sprawiedliwości wraz z jedenastoma prokuratorami stanowymi złożył pozew antytrustowy przeciwko firmie Google. Według pozwu gigant wykorzystuje swoją dominującą pozycję rynkową, tłamsi konkurencję i wpływa na zachowania użytkowników.

Losy tego postępowania mogą mieć przełomowe znaczenie nie tylko dla przyszłości rynku, ale i proporcji wpływów pomiędzy strukturą państwa a wspomnianymi supermediami. O tym, że nie chodzi tu tylko o kampanię wyborczą może świadczyć fakt, że jedna z demokratycznych senatorek krytykuje pozew. Postuluje jeszcze silniejsze uderzenie i podzielenie giganta na mniejsze firmy.