Sobieski skręcił w ostatniej chwili. Mary jeszcze mocniej wpiła się długimi paznokciami w fotel. - Samobójczy - krzyknęła, odprowadzając wzrokiem niewielkie białe auto. Wozik o mało nie wbił się w nadjeżdżającą z przeciwka ciężarówkę, a teraz wyprzedzał poboczem dymiący autobus. - Tak się u nas jeździ. - W chrypie Sobieskiego zabrzmiała nuta dumy. Dotknął żabim wzrokiem różowej twarzy i brązowych ud Mary. - Lepiej żeby patrzyć na drogę. - Zasugerowała Mary i o mało nie odgryzła sobie języka.

 Samochód po raz kolejny wbił się w ziemię, po czym ze zgrzytem wyskoczył z dziury. Mary przez chwilę wydawało się, że widzi toczące się ku polom koło.
- Dlaczego nie pojechaliśmy, nie wiem jak się to nazywa po polsku, na highway? - Zdziwiła się, poprawiając spódnicę, tak by spojrzenia brzuchatego radnego nie pełzały po jej skórze.
- Ale to tutaj jest właśnie główna droga - rzucił Sobieski, manipulując przy krawacie - remontowaliśmy w zeszłym roku, ale mróz podziurawił nawierzchnię - wyjaśnił - nie była pani nigdy w Polsce?
-  Kiedy miałam sześć lat. Tato uciekł do Ameryki i raz wtedy był, co widziałam mamę. Mieliście dużo inżyniery, ale pewnie emigrowały. - Pokiwała głową Mary, aż zsunęły się jej nieco okulary.
- Eee tam, taki mamy klimat, trudno dobrać odpowiednie kruszywo. Poza tym pewnie kradną. Pieniądze z funduszy strukturalnych. - Mruknął Sobieski, ale panna Sweet nie słuchała.
- Kre-ss-zów - krzyknęła z radością - "Krze-szów Szczeciński wita" - powtórzyła okręcając głowę za przydrożną tablicą.

Zanim wjechali na dobre do miasta, Mercedes radnego skręcił w szeroką ulicę. Prowadziła między klockami bloków, ku betonowemu ogrodzeniu z koronką drutów kolczastych. Przejechali kawałek wzdłuż płotu i zatrzymali się przed szlabanem.

***

Come In - stłumiony dębowymi drzwiami krzyk pułkownika przerwał pukanie podobne do stukotu dzięcioła. Pułkownik Kocher lubił posługiwać się angielskim. Języka nauczył się na szkoleniach w Richmond. Zawsze powtarzał, że miesiące spędzone pod Londynem były najlepszym czasem jego życia.

- Melduję przybycie Sobieskiego z dziennikarką - rzucił po wślizgnięciu się do gabinetu porucznik Zwleczka, po czym kichnął niby haubica. Kocher spojrzał zza odległego biurka na niepozorną postać. Nie cenił nikogo, kto miał niższe dystynkcje niż on sam, a ten porucznik - alergik, szczególnie działał mu na nerwy.

- Bring `em on - uśmiechnął się zza proporca Krzeszowskiej Zmechanizowanej. Przemierzył gabinet, mijając gabloty z miniaturowymi czołgami typu T-72 oraz Abrams, otoczone figurkami koni wiozących rycerzy z pierzastymi konstrukcjami na plecach. Następnie podszedł do okna i spojrzał zza firanki na gości. Oświetlony zachodzącym słońcem garnitur Sobieskiego zajaśniał na tle czarnego Mercedesa. Z otwieranych uprzejmie przez radnego drzwi wysunęły się długie, opalone nogi Mary.

- Ojej, będą chłopaków boleć rano rączki - uśmiechnął się - teren zabezpieczony? - dodał poważnie.

- Tak jest!

- Internowany pod kontrolą?

- Oczywiście - odpowiedział Zwleczka. Nie zdążył wyciągnąć chusteczki i zachlapał wydzieliną śluzówki przód munduru. Pułkownik spojrzał na podwładnego z obrzydzeniem.

- To już ostatni kłopot z naszym brodaczem - powiedział - Jeśli dochowamy go tu Juniorowi do wyborów, kraina wolności nam to wynagrodzi. Wtedy ty zamontujesz sobie w tym gabinecie filtr przeciwpyłkowy, a ja przeniosę moje czołgi i husarię do gablotki w gabinecie kwatery głównej NATO - zarechotał - Sprawdzałeś, czy weterani z Karbali pamiętają co mają mówić?- upewnił się pułkownik.

- Ta jest!

- Pokazuj przezrocza, a jak wdowa po majorze nie dojedzie, to zadzwoń po tego dziadka z komitetu pomnika Wyzwolenia Iraku. No a teraz prowadź mi tu pannę Sweet na interwiew, niech się dowie czegoś więcej o najlepszym wojsku świata.

***

Zbliżała się pora dializy. Mężczyzna z pociągłą twarzą odłożył maszynkę do golenia. Patrząc w oczy swojej pielęgniarki, opiekunki, kelnerki i sprzątaczki w jednej osobie, dumał jak bardzo tęski za swoją dawną, długą brodą.

- Przesunie się, bo nie mogę podłączyć aparatu - rzuciła pani Janina. Dawny brodacz pokuśtykał pokornie w stronę pryczy.

Mimo, że do tego zimnego kraju przywieziono go dwa lata temu, rozumiał tylko pojedyncze wyrazy: w tym wypadku słowo "aparatu". Irytowało go, że poświęcił tyle lat, by uczyć się języków, ale w tym baraku na końcu świata, w którym spędzał być może swoje ostatnie dni, nie mógł się porozumieć z jedyną kobietą, którą dane mu było widywać. Pani Janina była starszą osobą, pulchną jak kluski, które czasem przynosiła mu na obiad i chociaż znacznie mniej przyjemnie od nich pachniała, miała wielką zaletę: dużo mówiła. Co prawda rzadko domyślał się, o co jej chodzi, ale z pewnością było to lepsze niż gapienie się przez okno baraku na drzewa albo ruch przed koszarami. Poza tym pani Janina była mu niezbędna, bo bez dializy przeżyłby co najwyżej kilkadziesiąt godzin.

- Wielki dzień, wpuścili do jednostki drugą babę - oznajmiła internowanemu pani Janina, pokazując przez okno zaparkowanego w oddali Mercedesa - nie taką starą szkaradę, jak ja; Amerykankę, wysoką i piękną i z taaakim biustem. Gdybyś ją lepiej poznał, to byś może i Amerykę polubił. - Uśmiechnęła się i trzaskając steranym kręgosłupem wygięła zalotnie obszerne ciało.

- Babeczka, rozumiesz? Rozumiesz, rozumiesz, na pewno - uzupełniła.

Rozumiał znacznie lepiej, niż myślała pani Janina.

***

Po pokazie przezroczy i tłumaczonych przez samego pułkownika wspomnieniach weteranów, przyszedł czas na zwiedzanie. Kocher zaproponował Mary Sweet osobiste oprowadzenie po jednostce, ozdobionej okrągłym światłem księżyca. Kazał odmeldować się porucznikowi Zwleczce, a potem szepnął radnemu Sobieskiemu:

- Jeśli nie chcesz Zbysiu, żeby jutro Wiadomości Krzeszowskie poinformowały kto wygospodarował jachcik ze strukturalnego na drogę, to lepiej wyszukaj sobie na wieczór inne zajęcie niż opieka nad naszym gościem z Ameryki.

Zostawił pobladłego radnego przed kantyną, w towarzystwie kadry oficerskiej i pożegnany nowym kichnięciem Zwleczki, ruszył wraz Mary do hangaru remontowego. Potem śmiało obejmując okolice jej biustu, pokazał jak pewnie trzymać broń celując do tarczy. Po wyjściu z podziemnej strzelnicy wsiedli do Honkera i pojechali do koszar.

Na korytarzach pod ścianami sterczeli żołnierze. Patrzyli w milczeniu, nie wydając z siebie żadnych chrząkań ani cmokań, o gwizdach nie wspominając. Kocher był dumny z dyscypliny, zwłaszcza że jeszcze w Honkerze Amerykanka rozpuściła włosy i wyglądała teraz lepiej niż większość modelek z gazetek poupychanych pod pryczami.

- Niech sobie popatrzą na żywą Barbie - pomyślał. Z przyjemnego otępienia wyrwały go słowa dziewczyny:

- Co jest w tamtemu barrack? - Mary wskazywała przez okno na odległy budynek wśród drzew.

- Tam mamy magazyn, top secret - powiedział Kocher siląc się na uśmiech - ale teraz wrócimy do mojego gabinetu na kolację - dodał, odciągając Mary od okna.

Wydało mu się przez chwilę, że w świetle księżyca widzi dwie sylwetki odrywające się od ściany baraku. Spojrzał jeszcze raz przez okno, ale chmura przesłoniła okrąg księżyca. Popchnął więc lekko Mary w stronę schodów.

- Kolacja na dwóch, OK, ale jedna kondycja najpierw - zaśmiała się Mary stukając obcasacmi w beton schodów - zaprosisz całe troops do kantyna na duże foto - everybody, wszystkie wartownicy też - dodała zniżając zmysłowo głos. Kocher miał ochotę zbyć ten pomysł prychnięciem, ale kobieta zatrzymała się na półpiętrze i zaczęła rozpinać mu wojskowy pas.

***

Ismail i Abdurrahman byli doświadczonymi pilotami. Każdy z nich miał na koncie kilkadziesiąt tysięcy godzin nalotu. Ich niewielki Bell tkwił w ciemności na środku łąki jak śpiąca czarna krowa, którą zapomniano poprowadzić do domu. Mieli za sobą połowę misji. Czekali, gotowi do startu, w maszynie posadzonej pół godziny wcześniej na obcej ziemi.

Wiele razy pokonywali już trasę z Bałtyku, ponad ograniczonym lesistą mierzeją zalewem i pofałdowaną krainą pochlapaną jeziorami, prosto do gospodarstwa, którego współwłaścicielem był ich łącznik w Polsce Sulejman al-Raszyd. Nigdy nie pytali, co wiozą przez chmury z wioski w lesistej krainie, ale gdy kiedyś pękła przy załadunku drewniana skrzynka, zobaczyli pojemnik z charakterystycznym znakiem wiatraczka na żółtym tle.

Tym razem, ładunek miał być podobno jeszcze cenniejszy. Droga powrotna nie powinna sprawić im kłopotu, załoga jedynej stacji radarowej, która mogła ich namierzyć, dzięki hojności Al- Raszyda wyłączała na noc rejestratory.

Kilkanaście minut po umówionym czasie, w lesie pojawił się rozczapierzony przez drzewa snop światła. Stawał się coraz większy i po chwili usłyszeli terkot wozu jadącego przez łąkę. Z Honkera wyskoczyło dwóch mężczyzn. Jeden z nich, utykając, dopadł do helikoptera, drugi szedł za nim, kichając raz za razem.

- Salem - rzucił pierwszy. Piloci odpowiedzieli mu ukłonem. Abdurrahman bezzwłocznie uruchomił silnik, a Ismail podał nowemu pasażerowi cienką książeczkę. Ten wypisał czek i podał kichającemu. Porucznik Zwleczka sprawdził sumę, po czym popędził biegiem z powrotem w stronę lasu. Czarny śmigłowiec oderwał się od ziemi i zniknął za ścianą drzew na północym zachodzie.

***

W "Wiadomościach Krzeszowskich", jak w każdy czwartek, drukowano odcinki obu pamiętników niedawno zmarłej kobiety o dwóch głowach. Pani Janina z niesmakiem przerzuciła pierwszą stronę. Na drugiej duże litery wołały: "Prezydent z nieoczekiwaną wizytą w Stanach Zjednoczonych". Ona też miała wkrótce polecieć za Atlantyk. Właśnie zaczynała urlop, na który czekała od lat. Bilet na samolot do Nowego Jorku leżał w kopercie, w barku, razem ze zdjęciami sześcioletniej Marysi sprzed dwudziestu lat, czyli czasu, gdy widziały się ostatni raz.

W domu dzwonił telefon. W słuchawce usłyszała głos Kochera:

- Uciekł! K... kulawy nam uciekł! - płakał oficer - mówiłem, k... nie spuszczaj z niego oka! Urwą nam za to jaja - rzęził.

***

W tym samym czasie kulawy uciekinier, mimo że znów bolała go noga, wyskakiwał dość sprawnie z czarnego helikoptera na pokład lotniskowca. Najgorzej strzeżonego spośród najważniejszych więźniów w historii witała spowita w czador wysoka kobieta. Przy powitaniu prawie do krwi podrapała go długimi paznokciami.

- Salem, Marrysia - mruknął jej do ucha Osama, syn Ladena.

Obserwujący ich z mostku siwy mężczyzna z lekką nadwagą uśmiechnął się delikatnie. Sięgnął do kieszeni, włączył satelitarny telefon i wykręcił bezpośredni numer do oddalonego o tysiące mil gabinetu.


Warszawa

Listopad 2003