Rosja jaka jest, każdy widzi, a co drugiemu wydaje się, że ją rozumie od a do z. Jakie jest tego efekt? Delikatnie mówiąc, dość opłakany. Nie od dziś wiadomo w końcu, że gorsza moneta – także w debacie publicznej - wypiera lepszą. Co z tym możemy zrobić? Na pewno nie warto czekać na zapowiadany jeszcze przez Gałczyńskiego „kryzys w branży szarlatanów”. Lepiej posłuchać tych, którzy patrzą głębiej i oceniają ostrożniej niż medialno-polityczna norma przewiduje, a co ważne, nie hołdują zasadzie „bez lansu nie ma awansu”.

"Zabijemy albo pokochamy" Anny Wojtachy to książka pełna paradoksów i może właśnie przez to tak atrakcyjna i zwracająca uwagę. Autorka pisze o Rosji, ale robi to w tonie dalekim od medialnych mędrków, którzy zachowują się tak, jakby w każdy piąteczek chodzili z Putinem na piwo. Jej książka to zbiór reportaży urzekających swoją bezpretensjonalnością. Wojtacha łamie schematy, których od lat - mniej lub bardziej bezwiednie - trzymają się zarówno polscy czytelnicy, jak i dziennikarze. Nie ma w jej pisaniu egocentryzmu i autoerotyzmu - dwóch bardzo popularnych dziennikarskich przypadłości. Nie bawi się w poetyzowanie rzeczywistości i kunsztowne stylizowanie języka. Nie próbuje być drugą Swietłaną Aleksiejewicz, nową Hanną Krall ani trzy tysiące osiemset dwudziestym czwartym Ryszardem Kapuścińskim. Jest sobie po prostu Wojtachą i jak widać, dobrze jej z tym. Ze swoimi bohaterami jest bardzo blisko - często pomiędzy nimi jest tylko butelka z wódką, którą wspólnie opróżniają. Mimo to nie traci trzeźwości umysłu i ostrości dziennikarskiego spojrzenia.

Wojtacha robi na kartach swojej książki wiele rzeczy, o których grzeczne dziewczynki mogą tylko nieśmiało pomarzyć. Romansuje z poznanym w pociągu snajperem specnazu. Idzie na festyn z bezdomnym z Ułan Ude, by tak jak on zajadać się resztkami odłożonymi przez sklepikarzy, a innym razem w dziecięcym wózku wiezie do jego altanki zdobyte na targu trofeum - barani łeb. Bez skrępowania czy moralizowania opisuje też swoje próby wyciągnięcia z życiowego bagna młodej moskiewskiej prostytutki. Swoich bohaterów nie dzieli na dobrych, złych i brzydkich, ale bierze z dobrodziejstwem inwentarza. W rozmowie ze mną tłumaczy, że nie zamierzała niczego wygładzać, ugrzeczniać ani ich, ani swoich własnych - zazwyczaj dość swobodnych - wypowiedzi. Wiem, że ludzie będą się bulwersować - dodaje. Oskarżenia dotyczące rzekomo knajackiego języka, którego miała się nauczyć od spotkanych na kilku wojnach żołnierzy słyszy zresztą od jakiegoś czasu i - mówiąc oględnie - niespecjalnie się nimi przejmuje.

Wojtacha ma swoją wizję dziennikarstwa - niestety, mało popularną - i konsekwentnie się jej trzyma. Nie chcę wchodzić na piedestał - zapewnia, gdy ze spraw ściśle związanych z książką przechodzimy w rozmowie do grzechów naszego środowiska. Dużo ludzi czuje się niesłuchanych. Ja uwielbiam rozmawiać. Umiem słuchać i nie oceniam - tłumaczy. Nie kryje zażenowania gwiazdorzeniem dziennikarzy i tym, jak łatwo przychodzi nam przejście z pozycji kogoś świadczącego usługi opowiadania rzeczywistości do roli zapatrzonego w siebie celebryty z bożej łaski. Gwiazdą to jest Al Pacino albo Meryl Streep. My jesteśmy jak taksówkarz, sprzątaczka czy pani w mięsnym - zauważa. I trudno się z nią nie zgodzić.    

"Zabijemy albo pokochamy" to książka warta uwagi również ze względu na to, jak oderwana jest od bieżącej dyskusji o Rosji. Autorka zbiera historie z wielu wizyt w tym kraju i dość rozległego okresu - jednego ze swoich bohaterów zna już ponad 10 lat - ale nie konstruuje z nich jakiejś precyzyjnej układanki czasowo-przestrzennej. Dlaczego? Nie ma znaczenia, kiedy dokładnie kogoś spotkałam. To nie jest książka historyczna - tłumaczy, gdy pytam ją o tę kwestię. Ja dodałbym jeszcze jedno -nie jest to też książka polityczna.  Kto po raz tysiąc pięćset siedemdziesiąty ósmy chciałby poczytać o krwiożerczym Putinie i bohaterskich opozycjonistach, ten w ogóle nie powinien sięgać po książkę Wojtachy. To samo się tyczy fanatyków kwestii smoleńskiej czy krymskiej. Władimir Władimirowicz oczywiście pojawia się w książce, ale nie odgrywa w niej jakiejś kluczowej roli. Autorka raz po raz podpytuje o niego swoich bohaterów, ale nie robi tego w kaznodziejsko-ewangelizacyjnym tonie. Próbuje raczej zrozumieć, skąd bierze się fascynacja Putinem, przypominająca momentami relację dzieci z ojcem alkoholikiem, który bywa nieprzewidywalny, czasem uderzy albo zruga, ale w końcu to ojciec...

Rosjanie lubią silnych ludzi. Mają straszne kompleksy - my też. Ale nie potrafimy rozmawiać - mówi mi Wojtacha. Co możemy dla nich zrobić? Dajmy im czas i sobie też. Popatrzmy na to, ile mamy wspólnych punktów. Może wtedy będzie łatwiej - sugeruje. Ostrzega też przed wciskaniem na siłę demokracji ludziom, którym odpowiada - jak sama to określa - demokratura.

Gdyby kiedyś - tak jak ma to miejsce w przypadku kolorowych magazynów - do książek zaczęto dołączać rozmaite dodatki, czytelnik tej pozycji powinien zostać wyposażony w jakąś zgrabną piersióweczkę made in Russia. Nie chcę w ten sposób powiedzieć, że nie da się tej książki przeczytać na trzeźwo. Już bardziej trafne wydaje się tłumaczenie, że po lekturze warto byłoby wypić zdrowie autorki.