Można – choć nie bardzo wiem, po co – bawić się w spekulacje, jak mógłby wyglądać ten film. W końcu na piciu, tak jak na sporcie i polityce, znamy się wszyscy. Można z aptekarską dokładnością wyliczać, ile jest w Smarzowskim Smarzowskiego i co zostało z Pilchowej opowieści o Jurusiu. Lepiej jednak otworzyć się na „Mocnego Anioła”, nawet jeśli ma to oznaczać wejście w świat delirycznych drgawek i wszechobecnych wymiocin.

Od początku zazdrościłem Wojciechowi Smarzowskiemu odwagi. Wzięciem na warsztat "Pod Mocnym Aniołem" - powieści w zasadzie nie do sfilmowania - kolejny raz udowodnił, że poprzeczkę stawia sobie ekstremalnie wysoko. Musiał mieć też świadomość, że widzowie jeszcze ją podniosą. Będą oczekiwać jazdy po bandzie, bez półśrodków, sztampy i drobnomieszczańskiej pruderii. Zażądają czegoś znacznie lepszego od "średniej krajowej", perfekcyjnego dopracowania każdego detalu. Pójdą na wywracanie bebechów, a nie głaskanie po główkach.

Kiedy usiadłem w kinowym fotelu, zobaczyłem wykreowany z ogromną precyzją świat pełen upodlenia, zakłamania, brudu i prawie wyczuwalnego smrodu pijackiej meliny. Wszedłem w rzeczywistość, która na pewno nie śmieszy i nie ma nic wspólnego z opowieściami, jak żeśmy ze szwagrem za młodu...

"Pod Mocnym Aniołem" odrzuca, ale paradoksalnie nie uznałbym tego za wadę. To film, którym nie można się upić. Smarzowski nie poszedł na łatwiznę i stworzył głównego bohatera, który kompletnie nie budzi empatii. Łatwiej się na niego wkurzyć niż mu współczuć. To potrzaskany fizycznie i skrzywiony emocjonalnie wrak. Jest - podobnie jak jego kompani z oddziału deliryków - mistrzem okłamywania się i szukania usprawiedliwień własnej słabości. Nawet na miłość otworzyć się nie potrafi, a terapię traktuje jak kolejną rozmowę w telewizyjnym studiu. Chce zagadać rzeczywistość i własną bezradność. W szansę na zmianę za grosz nie wierzy i chyba wierzyć nie chce. 

Nielinearna narracja filmu Smarzowskiego nie jest finezyjną grą z widzem, z jaką mieliśmy do czynienia choćby w doskonałej "Obławie" Krzyształowicza. To rozpędzająca się z minuty na minutę karuzela, na której może zrobić się niedobrze.

Nie jestem pewny, czy włożenie w usta bohaterów misternej Pilchowej frazy było najlepszym wyjściem. Nie wiem, czy zakończenie historii Jurusia (chociaż czy na pewno ostatnia scena filmu jest ostatnim aktem dramatu?) nie jest zbyt ostrożne i mało "Smarzowskie". Mimo to mam poczucie, że ten film będzie we mnie pracował. Może właśnie o to chodziło. Może to wszystko wyjaśnia, tłumaczy nieoczywiste i dość ryzykowne wybory Smarzowskiego... Nie wiem, ale mam przekonanie, że w przypadku twórców tej klasy wszelkie wątpliwości powinniśmy rozstrzygać na ich korzyść. Bądźmy w końcu poważni - na pewnym poziomie po prostu nie pisze się obiektywnie złych książek i nie kręci kiepskich filmów.

Praktycznie codziennie chodzę po miejscach, w których pojawiał się filmowy Juruś. Mijam miejsca jego wzlotów i spektakularnego upodlenia. Nie zdziwię się, jeśli od dziś będę szukał go wzrokiem. Czasem pewnie zastanowię się też, czy nie widzę go w lustrze.