Polska rezygnuje z gwarancji na kilkaset stanowisk dla polskich dyplomatów, bo liczy na ważny stołek dla Dowgielewicza u boku Catherine Ashton.

Jeden z bardzo  poważnych unijnych dyplomatów powiedział mi w kuluarach szczytu Unii Europejskiej, że Polska zrezygnowała z walki o kwoty narodowe w unijnej dyplomacji, bo stara się o wysokie stanowisko w europejskim korpusie dyplomatycznym dla obecnego ministra ds. europejskich - Mikołaja Dowgielewicza. Oniemiałam. Bo cóż to za transakcja? Dlaczego rezygnujemy z kwot, nie mając jeszcze nic pewnego w zamian? Mielibyśmy oddać kilkaset stanowisk za jeden, nawet bardzo wysoki stołek? Potwierdzam informację. Cztery niezależne źródła mówią mi to samo. Jest już jednak późna noc, po północy. Polska delegacja wyjechała do hotelu. Teraz pozostaje mi wierzyć, że kwoty można jeszcze uratować.

Do tej pory jedynie limity narodowe sprawdziły się jako gwarancja odpowiedniej reprezentatywności. Tam, gdzie nie ma kwot (np. w Parlamencie Europejskim), w strukturach urzędniczych praktycznie nie ma Polaków. Jedynie tam, gdzie ustanowione są limity (np. w Komisji Europejskiej), naszych rodaków jest proporcjonalnie - więcej.

Stanowisko u Asthon trzeba oczywiście brać (przecież jako duży kraj i tak byśmy je dostali), ale walczyć należy nadal. Uważam, że najbardziej doświadczony w sprawach europejskich polityk nie wciągnie do europejskiej służby dyplomatycznej tylu Polaków, ilu zapewniłaby nam narodowa kwota. Sam Dowgielewicz, będąc nawet zastępcą sekretarza generalnego u Asthon, nie zapełni luki. W dodatku dlaczego mielibyśmy się pozbyć doświadczonego ministra, w którego rękach leżą przygotowania do polskiego przewodnictwa w UE w 2011 roku? Odejście Dowgielewicza byłoby niepowetowaną stratą dla kraju. Oznaczałoby także ryzyko porażki naszego przewodnictwa. Jeżeli jednak taka transakcja dojdzie do skutku, to będziemy mieć ważną funkcję (Warszawa z pewnością ogłosi sukces), ale unijna dyplomacja przez najbliższe lata będzie zdominowana przez stare kraje, które będą decydować „o nas bez nas”.