Amerykański prezydent publicznie krytykuje sojuszników. Jednocześnie nie potwierdza jednoznacznie zobowiązań obrony wobec sojuszników. Zachowuje się jak słoń w składzie porcelany. Poklepuje poufale wszystkich po plecach, odpycha premiera Czarnogóry, by dostać się do kręgu rozmówców, siłuje się na uściski dłoni z prezydentem Francji, robi znudzoną minę... Jest to szeroko komentowane w kuluarach.

Natomiast zgrzytem politycznym, a nie towarzyskim, były publiczne połajanki, poniżające dla Niemiec czy Belgii i innych krajów, które nie wydają wystarczająco na obronę. Jak się dowiedziałam, sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg był bardzo niezadowolony.

To przyniesie odwrotny rezultat do zamierzonego - tak nie można - mówił jeden z dyplomatów w Kwaterze Głównej NATO. Polski prezydent jako jeden z niewielu mógł mieć, jak sam podkreślił, podniesioną głowę, bo Polska spełnia obowiązek wydawania 2 proc. PKB na obronność.

Był kij, ale zabrakło marchewki. Zdaniem wielu komentatorów, po raz pierwszy amerykański prezydent nie wspomniał o zobowiązaniu USA wynikającym z artykułu 5 Traktatu Waszyngtońskiego, który oznacza "jeden za wszystkich - wszyscy za jednego".

Później sekretarz generalny dwukrotnie o to pytany na konferencji robił dobrą minę do złej gry i zapewnił, że już przez sam fakt, że Donald Trump uroczyście odsłonił pomnik poświęcony 11 września i art. 5, " przesłał silny sygnał".

Również prezydent Duda nie zauważył braku zapewnień o zobowiązaniu do sojuszniczej pomocy ze strony Trumpa. Nikt nie kwestionuje artykułu 5, jest on realizowany choćby przez obecność sojuszu w krajach, gdzie do niedawna wspólnych wojsk sojuszu nie było - mówił. Problem w tym, że do tej pory Amerykanie nie wiązali swoich zobowiązań z wydatkami innych sojuszników, a Polska zawsze domagała się, żeby był przywoływany.


(łł)