​Timmermans zaskoczył Warszawę, gdy już z samego rana zapowiedział, że na razie nie ma szans na wycofanie art. 7. Jak się dowiedziałam, premier Mateusz Morawiecki od razu zatelefonował do szefa KE Jean-Claude’a Junckera. Chociaż polskie władze oficjalnie robią dobrą minę do złej gry, to moi rozmówcy w Warszawie twierdzą, że "poranny wyskok Timmermansa ich zaskoczył i rozczarował".

Niespodziewanie Bruksela okazała się bardziej pryncypialna i zasadnicza niż sądziło wielu polityków PiS. Jeszcze wczoraj na przykład Karol Karski twierdził, że kwestia dialogu pomiędzy Polską i KE w sprawie praworządności jest "praktycznie zamknięta". Timmermans jednak od rana ustawił sprawę na swoich warunkach: podał swój kalendarz i swoją wizję zakończenia sporu.

Premier Morawiecki będzie z pewnością chciał się teraz spotkać z Junckerem podczas czwartkowego szczytu UE w Sofii. To Juncker od początku był bardziej gotów "politycznie" zakończyć sprawę procedury art. 7, gdyż dla niego ważny jest końcowy efekt i to co przejdzie do historii pod nazwą "Komisja Junckera".

Jeżeli miałby to być podział UE, art. 7 wobec Polski, zablokowany budżet (trudno sobie wyobrazić, żeby Polska mając na karku art. 7 zgodziła się na szybkie uchwalenie budżetu), Brexit, złe relacje z USA i nienajlepsze z Rosją, to podsumowanie "Komisji Junckera" nie wyglądałoby zbyt dobrze. Jednak Junckerowi po tak jasno zarysowanych przez Timmermansa warunkach zakończenia sporu, trudno będzie teraz zarządzić wycofanie art. 7 "tylko ze względów politycznych".

Kompromis staje się więc coraz trudniejszy. Komisja Europejska oczekuje dalszych ustępstw, a Polska uważa, że zrobiła już dużo. Rząd będzie musiał się jednak zastanowić, czy nie warto zrobić jeszcze jednego, ale rzeczywistego kroku w stronę KE. Do wygrania jest lepsza sytuacja przetargowa w negocjacjach o budżet KE oraz pozycja Polski.

Inaczej sytuacja wygląda z Timmermansem. On w odróżnieniu od Junckera "usztywnia się" w związku ze zbliżającym się końcem kadencji KE (na ponowny wybór nie ma szans) i myśli o swojej przyszłości politycznej. Jeżeli zechce zostać w Brukseli, to może - jak niektórzy spekulują - startować w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Ponieważ należy do Partii Europejskich Socjalistów (Juncker natomiast jest chadekiem), to może zawalczyć o przywództwo frakcji socjalistycznej. A to oznacza, że nie będzie chciał łatwo odpuścić Polsce rządzonej przez konserwatywny PiS - wszak to właśnie socjaliści i liberałowie wywierają największą presję na Polskę i Węgry w kwestii praworządności.

Im bliżej do wyborów do PE, tym Timmermans będzie mniej skory do "zgniłych kompromisów", z których musiałby się potem tłumaczyć eurodeputowanym. Nawet niezakończona głosowaniem procedura art. 7, a więc utrzymywanie stałej presji wobec Polski może być dla niego lepszym rozwiązaniem. Sytuacja jest więc patowa. Wzrosło także ryzyko konfrontacji, której sama Komisja Europejska chciała uniknąć - słyszę w Warszawie.