Zakładam, że niemal wszyscy kiedyś oglądaliśmy film Sidneya Lumeta "12 gniewnych ludzi" i pamiętamy historię pewnego posiedzenia ławy przysięgłych, która miała zdecydować o karze śmierci dla młodego człowieka oskarżonego o zabójstwo ojca. Wszystkim pasowała tam szybka decyzja, ten spieszył się do domu, tamten na mecz, sprawa wydawała się łatwa i prosta. Ot, przegłosować i pójść. I oto nagle przysięgły numer 8, grany przez Henry'ego Fondę uparł się, by rzecz skomplikować. Twierdził, że są powody, by sprawie poświęcić zdecydowanie więcej uwagi i czasu. Że wina oskarżonego nie jest tak oczywista. Stopniowo zaczął przekonywać innych.

Nie wdając się w szczegóły scenariusza i nie zdradzając zakończenia tym, którzy - może z racji młodego wieku - go nie znają, powiem tylko, że sytuacja Polski i Węgier wetujących unijny budżet i program odbudowy w walce o niewpisanie do zasad przyznawania pieniędzy mechanizmu "praworządności"... praktycznie w niczym sytuacji z tamtego filmu nie przypomina. Przede wszystkim uczestnicy sporu nie są - jak tam - w założeniu bezstronnymi, choć w praktyce uprzedzonymi przysięgłymi, których zadaniem jest wymierzenie kary w oparciu o zgromadzone i przedstawione im dowody. Wręcz przeciwnie, większość krajów ma tu i teraz bardzo konkretne interesy. I ich uprzedzenia nie są dla nikogo tajemnicą. Powód, dla którego przypominam tamten film dotyczy czego innego. Naszych emocji.

Postać przysięgłego numer 8 przeszła do historii światowego kina między innymi dlatego, że w wyjątkowy sposób potrafił zmusić widzów do refleksji, zaskarbić sobie ich sympatię i sprawić, że to co wydawało się oczywistością, oczywiste być przestało. Większość z nas gorąco kibicowała Fondzie w jego nierównym pojedynku, który rozpoczął się od stanu 1:11. Nas także przekonywał, że pierwszy rzut oka nie musi pokazywać prawdziwego obrazu.

Zanim doszliśmy do obecnego stanu 2:25 przeszliśmy 3,5 roku temu przez spektakularne 1:27. Premier Beata Szydło jako jedyna sprzeciwiła się wtedy w imieniu Polski przedłużeniu kadencji Donalda Tuska na stanowisku przewodniczącego Rady Europejskiej. Ileż to było śmiechu, ile przekonywania o bezsensowności tamtej decyzji. No i dobrze. Czy dziś, po latach, jesteśmy wskazać jakiekolwiek sukcesy byłego premiera na tym stanowisku? Czy Brytyjczycy, którzy wtedy na niego głosowali doczekali się bardziej życzliwej atmosfery negocjacji brexitowych? Czy Węgrzy, którzy zostawili wtedy rząd PiS mogli potem liczyć na poważne potraktowanie spraw dla nich ważnych? Jeśli Donald Tusk miałby na myśli dobro Polski i Europy, zrobiłby co tylko możliwe, by do ostrej konfrontacji nie dopuścić. Nie zrobił nic. Wręcz przeciwnie. Nie było to zresztą niespodzianką, nikt chyba nie miał nadziei, że wzniesie się ponad swój interes. W tym interesie leży tylko i wyłącznie wojna z PiS, nawet jeśli teraz, formalnie realizowana w formie twitterowego trollingu.

Czy Europa od tamtego czasu czegoś się nauczyła? Na razie wydaje się, że nie. Fakt, że większość krajów głosowała za stworzeniem mechanizmu "pieniądze za praworządność" dość wyraźnie to pokazuje. Unia Europejska, do której wstępowaliśmy różni się od tej, w której jesteśmy. Gdy Traktatem z Lizbony zmieniano zasady głosowania na mniej dla nas korzystne, nie do końca jeszcze zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Dziś, po sprawie uchodźców i Nord Stream 2 wiemy to już lepiej, po wejściu nowej propozycji w życie możemy przekonać się ostatecznie. Unia równych i równiejszych staje się faktem. Nie bardzo rozumiem, dlaczego wiele średnich i małych krajów Unii tak spieszy się do zaklepania tego stanu rzeczy, ale najwyraźniej wydaje im się, że wszystko tu jest oczywiste. Niestety nie jest. A jeśli jest, to być może w odwrotną stronę, niż im się wydaje. I owszem, pamiętam, że to Lech Kaczyński ratyfikował ten traktat, ale pamiętam też jakiej presji poddawali go ówcześnie rządzący, gdy zdecydował, by czekać z podpisem do wyników drugiego referendum ratyfikacyjnego w Irlandii.

Ówczesne przebieranie nogami przez środowiska dziś opozycyjne, przypomina mi dzisiejsze oburzenie na jakąkolwiek nawet wzmiankę o możliwości zastosowania przez Polskę weta. Można odnieść wrażenie, że jakakolwiek próba opierania się naciskom unijnego mainstreamu musi obecnie w Polsce automatycznie wywołać reakcję sporej grupy zajadłych i głośnych krytyków. Zapatrzonych niestety tylko i wyłącznie we własny, polityczny, a może i inny interes. Sam zawsze uważałem się za euroentuzjastę, ale od co najmniej dekady coraz bardziej martwi mnie kierunek w którym Unia zmierza. Jeśli pozwoli sobie na pozatraktatowe wymuszanie politycznych mechanizmów karania "niepokornych" członków, stanie się swoją własną karykaturą. Krajów, które potencjalnie mogą na tym ucierpieć i potencjalnie powinny się temu sprzeciwić jest wiele. Czy teraz, w procesie przeciągania liny - zdecydują się poprzeć Węgry i Polskę?

Żeby było jasne. W tym co piszę, nie chcę nawet rozpatrywać, czy Polska i Węgry mają w swych obecnych sporach o praworządność rację, czy nie. Dziś to może być sprawa sądownictwa w Polsce, migracji na Węgrzech, jutro może być korupcja w Bułgarii, czy bóg wie co bóg wie gdzie. To nie może podlegać politycznej ocenie ze strony tych, którym nikt niczego nie zarzuci tylko dlatego, że są Francją albo Niemcami. To nie może być sprawą politycznej oceny tych, którzy mogą mieć interes w zmianie rządu tu lub tam. Opozycja w Polsce, walcząc o utraconą władzę, a także poczucie bezpieczeństwa i bezkarności, nie chce zauważyć, że dzisiejszy precedens może kiedyś i w nią uderzyć. Trudno w to uwierzyć? W wiele rzeczy jeszcze dekadę temu trudno było uwierzyć.

Nikt nie kwestionuje faktu, że niezależne sądownictwo ma znaczenie przy kontroli wydatków budżetowych. I myślę, że nikt nie miałby pretensji o ścisły nadzór procesów wydawania europejskich funduszy. Tak się jednak składa, że niecierpliwi liberałowie chcą nam odbierać fundusze z każdej możliwej przyczyny. Chwalili się już że nie dadzą pieniędzy rzekomym "strefom wolnym od LGBT", za chwilę stwierdzą, że podstawowym wykroczeniem wobec "wspólnych wartości", "praw człowieka" i praworządności jest brak aborcji na życzenie. I nic nie będziemy w stanie z tym zrobić. Słyszę, że przecież realnie nikt nie chce nam tych miliardów odbierać. To ja się pytam, po co ma być ten mechanizm. Dla świętego spokoju? Przypuszczam, że wątpię.

Nie wiem, czym ta awantura się skończy, czy Warszawa i Budapeszt utrzymają weta, czy dojdą do kompromisu, czy się wycofają, mam jednak wrażenie, że powinniśmy trzymać kciuki za casus "przysięgłego numer 8". W tym ważnym momencie wszystkie kraje powinny się nad sprawą dobrze zastanowić. Polska i Węgry, podobnie, jak każdy inny kraj Unii, powinny mieć możliwość rozwiązywania swoich wewnętrznych problemów w oparciu o własne wybory i decyzje swoich obywateli. Pieniądze, przyznawane w oparciu o ustanowione wcześniej ekonomiczne zasady, nie mogą być ani kijem, ani marchewką. Nawet jeśli liberalnemu zachodowi Unii wydaje się, że braku kompletnej uniformizacji zasad na swoich warunkach już dłużej nie zniesie.

Premier Słowenii Janez Jansza w opublikowanym dziś liście do przewodniczącej Komisji Europejskiej Ursuli von der Leyen i szefa Rady Europejskiej Charlesa Michela napisał, że uznaniowe mechanizmy oparte nie na niezależnej ocenie, lecz na motywowanych politycznie kryteriach nie mogą być nazywane "praworządnością" i wezwał do powrotu do wcześniejszych ustaleń w sprawie budżetu Unii. Nie wiem, czy jego krytyka mechanizmu wiązania wypłaty funduszy z praworządnością to taki odpowiednik "przysięgłego numer 9", który najpierw głosował "za", a teraz sam zaczyna mieć wątpliwości, nie wiem, czy za nim pójdą inni. Wiem, że potrzeba tu poważnej refleksji.

Trudno na refleksję liczyć w polskiej opozycji, która przecież na skarżeniu się na "brak praworządności"oparła całą swoją strategię polityczną ostatnich lat. Ci, którzy od lat wzywali do odbierania, czy mrożenia Polsce funduszy teraz martwią się, że funduszy nie będzie. Bo weto. Porozmawiajmy poważnie. Przecież to opozycja najgłośniej krzyczy o braku praworządności, więc jeśli nawet weta nie będzie i mechanizm przejdzie to... pieniędzy też nie będzie. No bo nie ma praworządności. I dla Unii nie ma tu znaczenia fakt, że w ostatniej serii wyborów nieco więcej niż połowa obywateli pokazała, że problemów z praworządnością nie widzi. A jeśli jednak - przy takim mechanizmie - Unia pieniądze da, to będzie oznaczało, że praworządność jest. I czyje będzie na wierzchu? Cóż, może nie trzeba było przyjmować takiej strategii. A może warto cofnąć się parę kroków i zacząć szukać kompromisu.

Wieczorna sejmowa dyskusja opozycji z premierem Mateuszem Morawieckim na razie niczego dobrego nie zwiastuje. Zobaczymy też, co ostatecznie zrobi sam PiS. Partia i jej sojusznicy, "nie sojusznicy" ze Zjednoczonej Prawicy mają ostatnio na koncie kilka decyzji, które delikatnie mówiąc, nie okazały się przesadnie trafne i fortunne. W przypadku konfliktu z centralą Unii stawka jest wysoka. Chciałbym wierzyć, że kompromis będzie możliwy i dla nas korzystny. I tyle.